Выбрать главу

– Chciałbym – rzekł spokojnie, unosząc brew – aby ta rozmowa natychmiast dobiegła końca.

– Chciałbyś – syknęła Eloise – żebym przestała się dopytywać, po co poszedłeś do Penelope Featherington, oboje jednak dobrze wiemy, że tak się nie stanie.

I wtedy zrozumiał. Poczuł to całym sobą, każda jego cząstka od stóp do głowy była przekonana, że jego siostra jest lady Whistledown. Wszystko pasowało. Nie było drugiej tak upartej i natrętnej, nikogo, kto mógłby… lub chciał… poświęcać swój czas, żeby dotrzeć do sedna każdej plotki, każdej aluzji.

Kiedy Eloise chciała czegoś, nie ustąpiła, dopóki nie miała tego w garści. Nie chodziło o pieniądze czy o inne dobra materialne. Eloise pragnęła wiedzy. Lubiła wiedzieć wszystko, drążyła, drążyła i drążyła, dopóki nie usłyszała tego, co chciała usłyszeć.

Cud, że nikt wcześniej się nie zorientował.

– Muszę z tobą porozmawiać – oświadczył nagle.

Chwycił siostrę za ramię i pociągnął do najbliższego pokoju, który przypadkiem okazał się jej własną sypialnią.

– Colinie! – wrzasnęła, bez powodzenia usiłując mu się wyrwać. – Co ty wyprawiasz?

Zatrzasnął za sobą drzwi, puścił Eloise i skrzyżował ramiona na piersi. Rozstawił szeroko nogi i popatrzył na nią z groźną miną.

– Colinie? – powtórzyła z lekkim powątpiewaniem w głosie.

– Wiem, co knułaś.

– Co ja… – Nagle parsknęła serdecznym śmiechem.

– Eloise! – krzyknął. – Mówię do ciebie!

– Chyba tak – wykrztusiła z trudem.

Nie ustępował, spoglądając surowo.

Odwróciła twarz, zgięta w pół ze śmiechu. Wreszcie udało jej się wydusić:

– Co ty… – Spojrzała na niego i choć usilnie starała się zamknąć usta, znów parsknęła.

Gdyby coś piła, pomyślał Colin bez cienia wesołości, przy takim śmiechu wszystko wypuściłaby nosem.

– Co się z tobą, do diabła, dzieje? – warknął.

To wreszcie ją nieco otrzeźwiło. Nie wiedział, czy osiągnął to wzrokiem, tonem głosu czy użyciem przekleństwa, ale w jednej chwili się uspokoiła.

– O rany – jęknęła – mówisz poważnie.

– A wyglądam, jakbym żartował?

– Nie – odrzekła. – Choć z początku tak mi się wydawało. Przepraszam, Colinie, ale te marsowe miny i krzyki… to do ciebie niepodobne. Wyglądałeś prawie jak Anthony.

– A ty…

– Właściwie – spojrzała na niego tak uważnie, jak powinna – wyglądasz jak ty sam, udający Anthony'ego.

Zaraz ją zabije. Tu, w jej własnym pokoju, w domu matki, popełni siostrobójstwo.

– Colinie? – zapytała z wahaniem, jakby wreszcie zauważyła, że od gniewu przeszedł do wściekłości.

– Siadaj. – Skinieniem głowy wskazał jej krzesło. – Już.

– Nic ci nie jest?

– SIADAJ! – ryknął.

Posłuchała skwapliwie.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło ci się podnieść głos – szepnęła.

– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem powód.

– Co się stało?

Uznał, że równie dobrze może powiedzieć jej prawdę.

– Colinie?

– Wiem, że jesteś lady Whistledown.

– Coooooooo?!

– Nie ma sensu zaprzeczać. Widziałem…

Eloise poderwała się na równe nogi.

– Tyle tylko, że to nieprawda!

Nagle stracił pewność siebie. Gniew opadł. Poczuł się stary i zmęczony.

– Eloise, widziałem dowód.

– Jaki dowód? – zapytała, z niedowierzaniem podnosząc głos. – Jaki może być dowód czegoś, co nie jest prawdą?

Chwycił ją za rękę.

– Popatrz na swoje palce.

Spojrzała.

– Co z nimi?

– Plamy z atramentu.

Otwarła usta.

– I z tego wydedukowałeś, że jestem lady Whistledown?

– Skąd by się wzięły?

– Nigdy nie używałeś pióra?

– Eloise… – w jego głosie zabrzmiało wyraźne ostrzeżenie.

– Nie muszę ci tłumaczyć, skąd mam na palcach ślady atramentu.

Znów wymówił jej imię.

– Nie – zaprotestowała. – Nie jestem ci winna… och, no dobrze, niech będzie. – Buntowniczo skrzyżowała ramiona. – Piszę listy.

Spojrzał na nią z jawnym niedowierzaniem.

– Naprawdę! – zaprotestowała. – Codziennie. Czasem nawet dwa razy dziennie, kiedy Francesca wyjeżdża. Jestem dość lojalną korespondentką. Powinieneś wiedzieć. Napisałam dość listów z twoim imieniem na kopercie, choć śmiem wątpić, czy dotarła do ciebie bodaj połowa.

– Listy? – zapytał tonem pełnym powątpiewania… i wzgardy. – Na Boga, Eloise, naprawdę myślisz, że to kupię? Do kogo, do diaska, pisujesz aż tyle listów?

Zaczerwieniła się. Naprawdę spłonęła ciemnym rumieńcem.

– Nie twoja sprawa.

Jej reakcja powinna go była zaintrygować, ale wciąż był pewien, że kłamie.

– Na Boga, Eloise – wycedził – kto uwierzy, że codziennie pisujesz listy? Na pewno nie ja.

Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, jej ciemnoszare oczy błyszczały furią.

– Nie obchodzi mnie, co myślisz – powiedziała bardzo cicho. – Nie, to nieprawda. Jestem wściekła, że mi nie wierzysz.

– Nie dajesz mi wiele dowodów, abym mógł uwierzyć – odparł zmęczonym tonem.

Eloise podeszła do niego i dźgnęła go palcem w pierś. Mocno.

– Jesteś moim bratem – prychnęła. – Powinieneś wierzyć mi bez zastrzeżeń. Kochać mnie bez zastrzeżeń. Tak dla mnie powinno być w rodzinie.

– Eloise – jej imię wydobyło się z jego ust cicho jak westchnienie.

– Nie próbuj się teraz usprawiedliwiać.

– Nie miałem zamiaru.

– To jeszcze gorzej! – Ruszyła w kierunku drzwi. – Powinieneś na klęczkach błagać mnie o wybaczenie!

Nie sądził, że w swoim stanie ducha będzie zdolny do uśmiechu, a jednak.

– To naprawdę kompletnie nie pasowałoby do mojego charakteru, nie sądzisz?

Otwarła usta, żeby coś powiedzieć, ale dźwięk^ który się z nich wydobył, nie był angielskim słowem. Udało jej się wykrztusić coś w rodzaju wielce zirytowanego "ooooooooch", po czym okręciła się na pięcie i wybiegła, trzaskając drzwiami.

Colin opadł na krzesło, zastanawiając się, kiedy Eloise się zorientuje, że pozostawiła go we własnej sypialni.

Stwierdził, że ironia była właściwie jedynym jasnym punktem tego smutnego i przykrego dnia.

10

Drogi Czytelniku…

Słowa te piszę z zaskakującym sentymentem w sercu. Po jedenastu latach prowadzenia kroniki żywota i rozrywek "beau monde" Autorka odkłada pióro.

Wyzwanie lady Danbury poniekąd ów moment przyspieszyło, lecz w istocie trudno winić o to (wyłącznie) hrabinę. Ostatnimi czasy gazetka stała się nużąca, jej pisanie przynosiło mniej spełnienia, zapewne jest też mniej ciekawa w lekturze. Autorka potrzebuje odmiany. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Jedenaście lat to dużo.

Mówiąc szczerze, również powrót zainteresowania tożsamością Autorki stał się nieco niepokojący. Przyjaciele zwracają się przeciwko przyjaciołom, bracia przeciwko siostrom, wszystko zaś w daremnym wysiłku, aby rozwiązać nierozwiązywalną zagadkę. Mało tego, prowadzone przez towarzystwo śledztwo stało się po prostu niebezpieczne. W zeszłym tygodniu była to skręcona kostka lady Blackwood, w bieżącym obrażenia odniosła Hyacinth Bridgerton na sobotnim wieczorku w londyńskim domu lorda i lady Riverdale (nie umknęło uwadze Autorki, iż lord Riverdale jest bratankiem lady Danbury). Panna Hyacinth spodziewała się zapewne jakiejś napaści, ponieważ uległa urazowi, kiedy wpadła do biblioteki po otwarciu drzwi, do których przywarła uchem.