Podsłuchiwanie pod drzwiami, ściganie gazeciarzy… a to tylko strzępki informacji, jakie dotarły do uszu Autorki. Do czego londyńskie towarzystwo doszło? Autorka zapewnia cię, Drogi Czytelniku, że nigdy – przez całe jedenaście lat swej kariery – nie podsłuchiwała pod drzwiami. Wszystkie informacje zostały zdobyte w uczciwy sposób, bez sztuczek i narzędzi innych niż czujne oko i ucho.
Więc "au revoir" Londynie! Cała przyjemność po mojej stronie.
Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 19 kwietnia 1824.
Należało się spodziewać, że będzie to temat wieczoru na balu u Macclesfieldów.
– Lady Whistledown wycofała się!
– Czy można dać wiarę?
– Co teraz będę czytać przy śniadaniu?
– Skąd będę wiedzieć, co się działo, jeśli nie zjawię się na przyjęciu?
– Teraz nigdy się nie dowiemy, kim jest!
– Lady Whistledown wycofała się!
Jedna z kobiet zemdlała i bez wdzięku padła na podłogę, omal nie rozbijając sobie głowy o krawędź stołu. Widocznie nie czytała porannej gazetki i po raz pierwszy usłyszała wieści dopiero na balu. Ocucono ją solami, ale szybko zemdlała znowu.
– Udaje – mruknęła Hyacinth do Felicity, stojącej obok niej wraz z wicehrabiną Bridgerton i Penelope. Ta ostatnia oficjalnie pełniła dziś funkcję przyzwoitki siostry, ponieważ ich matka z powodu niedyspozycji żołądkowej postanowiła zostać w domu.
– Pierwsze omdlenie było prawdziwe – kontynuowała Hyacinth. – Każdy mógł to potwierdzić, tak niezgrabnie upadla. Lecz to… – Pełnym odrazy gestem wskazała leżącą na podłodze damę. – Nikt nie mdleje jak tancerka baletowa. Nawet tancerka baletowa.
Penelope słyszała całą rozmowę, gdyż panna Bridgerton stała tuż obok niej.
– A zdarzyło ci się kiedy zemdleć? – mruknęła, nie odrywając oczu od leżącej kobiety, która z delikatnym trzepotaniem rzęs właśnie dochodziła do siebie pod wpływem podetkniętych jej pod nos soli trzeźwiących.
– Nigdy! – wykrzyknęła Hyacinth ze sporą dozą dumy. – Omdlenia są dla słabych charakterów i głupich – dodała. – Gdyby lady Whistledown wciąż pisywała, zapamiętajcie sobie moje słowa, powiedziałaby to samo!
– Niestety, już nie będzie co pamiętać – westchnęła Felicity.
Lady Bridgerton skinęła głową.
– To koniec epoki – rzekła. – Bez niej czuję się odarta z czegoś.
– Ale nie minęło jeszcze nawet osiemnaście godzin, odkąd jej nie ma – zauważyła Penelope. – Dostaliśmy gazetkę dziś rano, więc z czego czuć się odartym?
– Chodzi o zasadę – odparła z westchnieniem wicehrabina. – Gdyby to był zwykły poniedziałek, wiedziałabym, że kolejne wieści będą w środę, ale teraz…
Felicity pociągnęła nosem.
– Teraz jesteśmy stracone – jęknęła.
Penelope spojrzała na siostrę z niedowierzaniem.
– Chyba zaczynasz popadać w melodramatyzm.
Przesadne wzruszenie ramion Felicity godne było największych scen.
– Doprawdy? Czy doprawdy?
Hyacinth poklepała ją współczująco po plecach.
– Nie, skądże, Felicity. Czuję się dokładnie tak samo.
– Przecież to tylko plotkarska gazetka – przekonywała Penelope, gorączkowo szukając w swych towarzyszkach śladów zdrowych zmysłów. Z pewnością nie sądzą, że świat zginie, ponieważ lady Whistledown postanowiła zakończyć karierę.
– Oczywiście masz rację – rzekła lady Violet, wysuwając podbródek i sznurując usta, aby sprawiać wrażenie praktycznej osoby. – Dziękuję, że jesteś głosem rozsądku w naszym małym gronie. – Nieoczekiwanie jednak pochyliła się i dodała: – Ale muszę się przyznać, że raczej przywykłam do niej. Kimkolwiek jest.
Penelope doszła do wniosku, że najwyższy czas zmienić temat.
– Gdzie jest dzisiaj Eloise?
– Obawiam się, że rozbolała ją głowa – odrzekła wicehrabina, a jej gładkie czoło przecięła pionowa zmarszczka troski. – Już prawie od tygodnia dziwnie się czuje. Zaczynam się martwić.
Penelope bezmyślnie obserwowała jakąś ozdobę na ścianie, ale na dźwięk słów lady Bridgerton natychmiast się ocknęła.
– Mam nadzieję, że to nic poważnego.
– Nic poważnego – odparła Hyacinth, zanim jej matka zdążyła otworzyć usta. – Eloise nigdy nie bywa chora.
– Właśnie dlatego się martwię – mruknęła lady Violet. – Ma niezbyt dobry apetyt.
– To nieprawda – zaprzeczyła Hyacinth. – Nie dalej jak dziś po południu Wickham zaniósł jej pełną tacę. Rogaliki, jajka i chyba wyczulam stek z dziczyzny. – Powiodła wyniosłym wzrokiem po obecnych. – A kiedy Eloise wystawiła tacę na korytarz, nie było na niej nawet okruszka.
Penelope uznała, że siostra jej przyjaciółki jest wyjątkowo spostrzegawcza.
– Jest w kiepskim humorze – ciągnęła Hyacinth – odkąd pokłóciła się z Colinem.
– Pokłóciła się z Colinem? – zapytała Penelope, nagle zdjęta przerażeniem. – Kiedy?
– Kiedyś tam w zeszłym tygodniu – mruknęła panna Bridgerton.
Kiedy? – chciała wrzasnąć Penelope, ale wyglądałoby to dziwnie, gdyby domagała się określenia dokładnej daty. Czy to był piątek? Czy nie?
Ona zawsze będzie pamiętała, że jej pierwszy i prawdopodobnie jedyny pocałunek nastąpił w piątek.
Zawsze zresztą pamiętała dni tygodnia.
Poznała Colina w poniedziałek.
Pocałowała go w piątek.
W dwanaście lat później.
Westchnęła. Okropnie żałosne.
– Czy coś się stało, Penelope? – zapytała lady Bridgerton.
Spojrzała na wicehrabinę. Jej niebieskie oczy były łagodne i pełne troski, a w pochyleniu głowy było coś, co niemal doprowadziło Penelope do płaczu.
Ostatnio za bardzo się rozczulała. Płakać nad pochyleniem głowy?
– Nic mi nie jest – odparła w nadziei, że jej uśmiech wyda się szczery. – Martwię się o Eloise.
Hyacinth prychnęła.
Penelope uznała, że najwyższy czas wziąć nogi za pas. Ci wszyscy Bridgertonowie – a przynajmniej te dwie panie – nieustannie przywodziły jej na pamięć Colina.
Oczywiście, przez ostatnie trzy dni i tak nie myślała o niczym innym. Ale robiła to przynajmniej w ukryciu, mogła zatem wzdychać i jęczeć, ile dusza zapragnie.
Tym razem jednak miała szczęśliwy wieczór. Za plecami usłyszała głos lady Danbury, wykrzykujący jej imię.
Co się dzieje z tym światem, że spotkanie "z najostrzejszym językiem Londynu" uznała za szczęście?
Hrabina stanowiła doskonałą wymówkę dla opuszczenia dotychczasowego towarzystwa, a poza tym Penelope zdała sobie sprawę, choć nieco ją to zdumiało, że naprawdę lubi tę starszą damę.
– Panno Featherington! Panno Featherington!
Felicity natychmiast odskoczyła w tył.
– Chyba chodzi jej o ciebie – szepnęła z naciskiem.
– Oczywiście, że tak – odparła Penelope z nutą wyższości. – Uważam lady Danbury za drogą przyjaciółkę.
Felicity wytrzeszczyła oczy.
– Naprawdę?
– Panno Featherington! – zawołała lady Danbury, uderzając laseczką o cal od stopy Penelope, zaledwie znalazła się u jej boku.
– Nie ty – rzekła do Felicity, choć ta tylko uśmiechała się grzecznie. – Ty – zwróciła się do Penelope.
– Eee… dobry wieczór, lady Danbury – powiedziała Penelope, uważając, że w danych okolicznościach zdobyła się na naprawdę długą wypowiedź.
– Szukałam cię przez cały wieczór – oznajmiła hrabina. Penelope uznała to za nieco zaskakującą nowinę.
– Naprawdę?
– Tak, chciałam z tobą porozmawiać o tej ostatniej gazetce Whistledown.
– Ze mną?