– Tak – burknęła lady Danbury. – Chciałabym wreszcie pogadać z kimś, kto ma chociaż trochę rozumu w głowie.
Penelope zakrztusiła się śmiechem, lecz lojalnie wskazała na swoje towarzyszki.
– Eee… zapewniam panią, że lady Bridgerton…
Ta gorączkowo pokręciła głową.
– Ona jest zbyt zajęta żenieniem swojej licznej gromadki – skwitowała lady Danbury. – Nie można się po niej spodziewać, że będzie potrafiła normalnie porozmawiać.
Penelope spojrzała ukradkiem na wicehrabinę, aby sprawdzić, czy ta uwaga jej nie uraziła… w końcu wkrótce minie dziesięć lat, jak próbuje wyswatać swe potomstwo. Lady Bridgerton nie wyglądała jednak na rozgniewaną. Przeciwnie, wydawało się wręcz, że próbuje zdławić śmiech.
Zdławić śmiech i dyskretnie usunąć się z okolicy, uprowadzając ze sobą Hyacinth i Felicity.
Podstępne zdrajczynie.
No cóż, przecież sama chciała uciec od Bridgertonów, nieprawdaż? Z drugiej strony, świadomość, że Hyacinth i Felicity będą przekonane, iż spłatały jej psikusa, nie była szczególnie przyjemna.
– Poszły sobie – zauważyła lady Danbury. – I bardzo dobrze. Te dwie dziewczyny chyba nigdy w życiu nie wypowiedziały jednego mądrego słowa.
– O nie, to nieprawda – odruchowo zaprotestowała Penelope. – Felicity i Hyacinth są bardzo błyskotliwe.
– Nie twierdzę, że nie są sprytne – kwaśno zauważyła hrabina. – Tylko że nie mają nic inteligentnego do powiedzenia. Ale nie martw się – dodała krzepiąco… – Krzepiąco? Kto to widział, żeby lady Danbury chciała kogoś pokrzepić? – klepiąc Penelope po ramieniu. – To nie ich wina, że nie potrafią sensownie rozmawiać. Wyrosną z tego. Ludzie są jak dobre wino. Jeśli od początku są dobrzy, z wiekiem stają się tylko lepsi.
Penelope dyskretnie zerkała ponad ramieniem swej rozmówczyni, obserwując mężczyznę, który wydawał się Colinem (ale nie był), jednak słowa hrabiny natychmiast przywołały ją do porządku.
– Dobre wino? – powtórzyła.
– Mhm. A ja myślałam, że mnie nie słuchasz.
– Nie, oczywiście, że słuchałam. – Penelope ułożyła usta w coś na kształt uśmiechu.
– Pewnie szukasz tego chłopaka od Bridgertonów.
Penelope jęknęła.
– Och, nie rób takiej zaskoczonej miny. Widać to na twojej twarzy jak na dłoni. Zaskoczona jestem tylko, że on nic nie zauważył.
– Zdaje się, że jednak zauważył – wymamrotała Penelope.
– Tak? Hmm. – Lady Danbury zmarszczyła brwi, a kąciki jej ust prawie znikły w długich pionowych zmarszczkach po obu stronach jej podbródka. – Źle to o nim świadczy, że do tej pory jeszcze nic z tym nie zrobił.
Serce Penelope ścisnęło się boleśnie. Było coś dziwnie wzruszającego w wierze, jaką pokładała w niej starsza dama. Jak gdyby mężczyźni pokroju Colina zwykle zakochiwali się w kobietach takich jak Penelope. Na Boga, przecież musiała go błagać o pocałunek. I patrzcie, jak to się skończyło. Wyszedł z jej domu wściekły, bez słowa i nie odezwał się od trzech dni.
– Nie przejmuj się nim – odezwała się nagle hrabina. – Znajdziemy ci kogoś innego.
Penelope delikatnie odchrząknęła.
– Lady Danbury, czy pani zrobiła sobie ze mnie swój cel?
Staruszka poweselała. Uśmiech rozjaśnił jej pomarszczoną twarz.
– Oczywiście! Zaskoczona jestem, że tyle czasu zajęło ci spostrzeżenie tego.
– Ale dlaczego? – zapytała Penelope, rzeczywiście niezdolna pojąć tego faktu.
Lady Danbury westchnęła. Nie było to smutne westchnienie, raczej tęskne.
– Mogłybyśmy na chwileczkę usiąść? – zapytała. – Moje stare kości już nie są takie, jak były.
– Naturalnie – pospiesznie odparła Penelope, czując się winna, że nie pomyślała o podeszłym wieku swej rozmówczyni i pozwoliła jej stać w dusznej sali balowej. Lady Danbury była jednak tak pełna energii, że trudno było sobie ją wyobrazić niedomagającą lub słabą.
– Proszę bardzo. – Penelope ujęła ją pod ramię i poprowadziła do najbliższego fotela. Pomogła hrabinie wygodnie się usadowić, po czym sama przysiadła obok. – Czy teraz lepiej? Może podać pani coś do picia?
Starsza dama z wdzięcznością skinęła głową i Penelope wezwała lokaja, aby przyniósł dwie szklanki lemoniady. Sama wolała nie opuszczać hrabiny, dopóki ta wyglądała tak blado.
– Nie jestem już taka młoda – poskarżyła się lady Danbury, kiedy lokaj oddalił się w kierunku stolika z napojami.
– Nikt nie jest – odparła Penelope. Mogłoby to zabrzmieć jak oschły komentarz, lecz ona wypowiedziała te słowa z melancholią. Wydawało jej się, że hrabina zrozumie i doceni jej uczucia.
Miała rację. Lady Danbury zachichotała i obrzuciła ją spojrzeniem pełnym uznania.
– Im jestem starsza, tym lepiej zdaję sobie sprawę, ilu ludzi na tym świecie to głupcy.
– Dopiero teraz się pani o tym przekonuje? – spytała Penelope, daleka od drwiny, gdyż zwykle zachowanie starszej damy świadczyłoby raczej o tym, iż doszła do tego wniosku wiele lat temu.
Lady Danbury zaśmiała się serdecznie.
– Nie, czasem mi się wydaje, że wiedziałam o tym jeszcze przed urodzeniem. Teraz jedynie uświadamiam sobie, że najwyższy czas coś z tym zrobić.
– Co pani ma na myśli?
– Nie obchodzi mnie zupełnie, co się stanie z głupcami tego świata, ale ludzie tacy jak ty… – Nie mając pod ręką chusteczki, otarła kąciki oczu palcami. – No cóż, chciałabym cię widzieć urządzoną.
Penelope przez dłuższą chwilę była w stanie jedynie wytrzeszczać na nią oczy.
– Lady Danbury – rzekła wreszcie powoli – doceniam ten gest… i uczucie… ale musi pani wiedzieć, że nie jest pani za mnie odpowiedzialna.
– Oczywiście, że wiem – burknęła hrabina. – Nie obawiaj się, nie czuję się za ciebie odpowiedzialna. Nie miałabym wtedy aż tyle zabawy.
Penelope poczuła się kompletnie zdezorientowana, czemu zresztą dała wyraz.
– Nie rozumiem.
Lady Danbury milczała, czekając, aż lokaj poda lemoniadę. Pociągnęła kilka drobnych łyków i powiedziała:
– Lubię cię, panno Featherington. Nie ma wielu ludzi, których lubię. Po prostu. Chciałabym, żebyś była szczęśliwa.
– Ależ ja jestem szczęśliwa – odparła Penelope całkiem odruchowo.
Lady Danbury uniosła brew – doskonale opanowała ten ironiczny grymas.
– Naprawdę? – zapytała.
Czy rzeczywiście? Co to oznacza, że musi zastanawiać się nad odpowiedzią? Nie była nieszczęśliwa – z całą pewnością. Miała wspaniałych przyjaciół, a w swej młodszej siostrze Felicity prawdziwą powiernicę. A jeśli nawet matka i starsze siostry nie były kobietami, które wybrałaby sobie na najbliższe przyjaciółki… no cóż, i tak je kochała. I wiedziała, że z wzajemnością.
Nie miała złego życia. Brakowało jej dramatów i podniety, ale była zadowolona.
Zadowolenie to jednak nie to samo, co szczęście, i Penelope poczuła nagle ostry, przeszywający ból w piersi, kiedy zrozumiała, że nie może odpowiedzieć twierdząco na zadane jej pytanie.
– Wychowałam swoje potomstwo – rzekła lady Danbury. – Czworo dzieci, wszystkie dobrze urządzone. Znalazłam nawet narzeczoną dla mojego bratanka, którego, prawdę mówiąc – pochyliła się ku Penelope i ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, co sprawiało wrażenie, jakby ujawniała sekret wagi państwowej – wolę od własnych dzieci.
Penelope nie mogła powstrzymać uśmiechu. Lady Danbury wydawała się taka nieznośna, taka złośliwa… ale to do niej dziwnie pasowało.
– Może cię to zaskoczy – ciągnęła starsza dama – ale z natury jestem bardzo wścibska i lubię się wtrącać.
Penelope bardzo się pilnowała, aby wyraz jej twarzy pozostał neutralny.
– Czuję, że się starzeję – kontynuowała hrabina, unosząc dłonie w geście kapitulacji – ale zanim odejdę, chciałabym szczęśliwie urządzić jeszcze jedną osobę.