Выбрать главу

– Proszę tak nie mówić, lady Danbury – zawołała Penelope, impulsywnie chwytając ją za rękę. Uścisnęła lekko kruche palce. – Przeżyje pani nas wszystkich, jestem tego pewna.

– Phi, nie bądź niemądra – ton staruszki był wzgardliwy, lecz nie próbowała uwolnić ręki z uścisku. – Nie użalam się nad sobą. Jestem po prostu realistką. Przeżyłam ponad siedemdziesiąt lat, nie muszę ci chyba mówić, jak to dużo. Nie mam już na tym świecie zbyt wiele czasu i wcale się tym nie martwię.

Penelope miała nadzieję, że będzie kiedyś w stanie równie spokojnie spojrzeć w twarz własnej śmiertelności.

– Ale cię lubię, panno Featherington, przypominasz mi mnie samą. Nie boisz się mówić prawdy prosto w oczy.

Penelope spojrzała na nią wstrząśnięta. Przez ostatnie dziesięć lat nigdy nie udało jej się powiedzieć do końca tego, co chciała. Z ludźmi, których znała, była otwarta, uczciwa, czasem nawet wesoła, ale wśród obcych natychmiast zapominała języka w ustach.

Zapamiętała pewną maskaradę. Bywała na wielu maskaradach, ale ta była szczególna, ponieważ znalazła kostium, w którym jej tożsamość naprawdę była nie do odgadnięcia. Pozornie nic szczególnego – suknia w siedemnastowiecznym stylu, szczęśliwie jednak maseczka była zbyt duża i zakrywała jej dokładnie całą twarz.

Była jak odrodzona. Nagle uwolniła się od ciężaru Penelope Featherington i poczuła, jak ujawnia się jej nowa osobowość. Nie, niczego nie udawała. Wydawało się, że wreszcie przemawia jej prawdziwe "ja" – to, którego nie umiała pokazać nikomu, kogo dobrze nie znała.

Śmiała się, żartowała, nawet flirtowała.

Była przekonana, że nazajutrz, kiedy kostiumy zostaną odwieszone, a ona znów przywdzieje najlepszą wieczorową suknię, będzie pamiętała, jak być naprawdę sobą.

Ale tak się nie stało. Przyjechała na bal, uprzejmie kiwała głową i uśmiechała się grzecznie, ale znów okupowała miejsce pod ścianą.

Wydawało się, że być Penelope Featherington coś oznacza. Jej los został określony wiele lat temu, w czasie tego pierwszego, koszmarnego sezonu, kiedy to matka uparła się na debiut pomimo jej błagań. Pulchna. Niezgrabna. Zawsze odziana w nieodpowiednie kolory. Nieważne, że od tamtej pory zeszczuplała, nabrała gracji i wreszcie wyrzuciła wszystkie żółte kiecki. W tym świecie – świecie londyńskich wyższych sfer – zawsze pozostanie tą samą, dawną Penelope Featherington.

Była to nie tylko jej własna wina, lecz również jej otoczenia. Złośliwy krąg, doprawdy. Za każdym razem, kiedy wstępowała na salę balową, widziała tych wszystkich ludzi, którzy znali ją od tak dawna, i czuła, jak się zamyka w sobie, zmienia w tę samą nieśmiałą, niezgrabną dziewczynę sprzed lat, zamiast być pewną siebie kobietą, którą w głębi serca tak bardzo chciała się stać.

– Panno Featherington? – dobiegł ją cichy i zaskakująco łagodny głos lady Danbury. – Czy coś się stało?

Penelope wiedziała, że dość długo zwleka z odpowiedzią, ale potrzebowała kilku sekund, żeby odzyskać głos.

– Nie umiem mówić tego, co myślę – wyznała wreszcie, przy czym na hrabinę spojrzała dopiero, kiedy wypowiedziała ostatnie słowa. – Nie wiem, jak rozmawiać z ludźmi.

– Ale ze mną jakoś umiesz.

– Pani jest inna.

Lady Danbury odrzuciła głowę w tył i parsknęła śmiechem.

– No coż, to dopiero niedopowiedzenie… Och, Penelope… mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe, że mówię ci po imieniu… jeśli umiesz otwarcie rozmawiać ze mną, to umiesz z każdym. Połowa dorosłych ludzi w tej sali chowa się po kątach na sam mój widok.

– Bo pani nie znają – odrzekła Penelope, delikatnie klepiąc ją po dłoni.

– Ciebie też nie znają – odparła starsza dama znacząco.

– Nie – zgodziła się Penelope z odcieniem rezygnacji w głosie. – Nie znają.

– Powiedziałabym, że ich strata, ale to byłaby uprzejmość – rzekła łady Danbury. – Nie dla nich, lecz dla ciebie, bo choć często nazywam ich głupcami… a nazywam ich tak bardzo, bardzo często, jak zresztą pewnie wiesz… niektórzy z nich to porządni ludzie i to zbrodnia, że cię nie znają. Cóż… Hmm… zastanawiam się, co to za zamieszanie.

Penelope z niewiadomej przyczyny wyprostowała się odrobinę.

– Co pani ma na myśli? – zapytała ostrożnie.

Widać było, że coś się dzieje. Ludzie szeptali między sobą i wskazywali na niewielkie podwyższenie, na którym siedzieli muzycy.

– Hej ty! – Lady Danbury dźgnęła laseczką w łokieć siedzącego nieopodal dżentelmena. – Co się tam dzieje?

– Cressida Twombley chce coś ogłosić – odparł mężczyzna i szybko się oddalił, prawdopodobnie po to, aby uniknąć dalszych kontaktów z lady Danbury lub jej laską.

– Nienawidzę Cressidy Twombley – mruknęła Penelope.

Hrabina omal nie udławiła się śmiechem.

– I ty twierdzisz, że nie umiesz mówić, co myślisz. Nie trzymaj mnie w niepewności. Za co jej tak nienawidzisz?

Penelope wzruszyła ramionami.

– Zawsze zachowywała się wobec mnie dość nieuprzejmie.

Lady Danbury skinęła głową.

– Każdy gbur ma swoją ulubioną ofiarę.

– Teraz nie jest aż tak źle – odrzekła Penelope. – Ale przedtem, kiedy wciąż jeszcze była Cressidą Cowper… nigdy jakoś nie mogła powstrzymać się przed poznęcaniem się nade mną. A ludzie… no cóż… – Pokręciła głową. – Nieważne.

– Nie, proszę – nalegała hrabina. – Mów.

Penelope westchnęła.

– Właściwie nic takiego. Zauważyłam po prostu, że ludzie rzadko rzucają się sobie na pomoc. Cressidą była popularna… przynajmniej w pewnych kręgach… i inne dziewczęta w naszym wieku raczej się jej bały. Nikt nie miał odwagi się jej sprzeciwić. No, prawie nikt.

Te słowa przyciągnęły uwagę lady Danbury. Uśmiechnęła się.

– Kto był twoim obrońcą, Penelope?

– Obrońcami – sprostowała. – Bridgertonowie zawsze przychodzili mi z odsieczą. Pewnego razu Anthony zaatakował ją wprost i zaprosił mnie na kolację, a… – aż podniosła głos na samo wspomnienie tego wydarzenia – nie powinien był tego robić. To była oficjalna kolacja, a on miał towarzyszyć jakiejś markizie. – Westchnęła, rozczulając się na samo wspomnienie. – To było urocze.

– Anthony Bridgerton to dobry człowiek.

Penelope skinęła głową.

– Jego żona powiedziała mi, że właśnie wtedy się w nim zakochała. Kiedy ujrzała go w roli bohatera.

Lady Danbury uśmiechnęła się.

– A czy młodszy Bridgerton kiedykolwiek rzucił ci się na ratunek?

– Mówi pani o Colinie? – Penelope nawet nie czekała na potwierdzenie i dodała szybko: – Oczywiście, choć nigdy nie tak dramatycznie. Muszę jednak wyznać, że choć ta pomoc ze strony Bridgertonów jest bardzo sympatyczna, to…

– To co? – zapytała starsza dama.

Penelope westchnęła znowu. Wieczór westchnień.

– Chciałabym po prostu, żeby nie musieli mnie tak często bronić. Można by pomyśleć, że powinnam sama umieć się obronić. A przynajmniej zachowywać się tak, żeby nie sądzili, że jest mi to potrzebne.

Lady Danbury poklepała ją po dłoni.

– Myślę, że jest o wiele lepiej, aniżeli sądzisz. A co do Cressidy Twombley… – Twarz hrabiny skrzywiła się z niesmakiem. – No cóż, ma za swoje, jeśli chcesz znać moje zdanie. Choć z drugiej strony – dodała ostrzej – ludzie nie pytają mnie o zdanie tak często, jak powinni.

Penelope nie mogła powstrzymać cichego prychnięcia.

– Patrz, jak wylądowała – kontynuowała lady Danbury. – Owdowiała i nawet nie ma fortuny na pociechę. Wyszła za tę starą pijawkę Horacego Twombleya i okazało się, że to on wszystkich nabrał, udając, że jest bogaty. Teraz zostały jej tylko ślady dawnej piękności.