Выбрать главу

– Jest całkiem pociągająca – przyznała Penelope uczciwie.

– Hmm, jeśli ktoś lubi tandetne kobiety. – Lady Danbury zmrużyła oczy. – W tej kobiecie jest coś bardzo ostentacyjnego.

Penelope spojrzała w kierunku podwyższenia, gdzie stała Cressidą, z zadziwiającym spokojem oczekując, aż obecni w sali goście się uciszą.

– Ciekawe, co ona ma do powiedzenia?

– Nic, co mogłoby mnie zainteresować – odparła lady Danbury. – Albo… Och – urwała, a jej usta wygięły się w przedziwnym grymasie, ni to uśmiechu, ni to złości.

– Co się dzieje? – zapytała Penelope. Wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć w tym samym kierunku, ale jakiś potężnej budowy dżentelmen zasłaniał jej pole widzenia.

– Twój pan Bridgerton się zbliża – poinformowała hrabina, a uśmiech na jej twarzy wyparł grymas. – Wygląda na bardzo zdecydowanego.

Penelope natychmiast się obejrzała.

– Na Boga, dziewczyno, nie patrz tam! – Starsza dama dźgnęła ją łokciem w ramię. – Będzie wiedział, że jesteś zainteresowana.

– Chyba musiałby być ślepy, żeby to przeoczyć – mruknęła Penelope.

I oto już stał przed nią, piękny jak młody bóg, który raczył zaszczycić ziemię swą obecnością.

– Lady Danbury – rzekł, składając płynny i pełen wdzięku pokłon. – Panno Featherington.

– Panie Bridgerton – odparła lady Danbury. – Jak miło pana widzieć.

Colin spojrzał na Penelope.

– Panie Bridgerton – wymamrotała, nie wiedząc, co powiedzieć. Co się mówi mężczyźnie, z którym się niedawno całowało? Nie miała żadnego doświadczenia w tej materii. Nie wspominając już o dodatkowych komplikacjach związanych z jego nagłym i burzliwym wyjściem.

– Miałem nadzieję… – zaczął Colin, ale nagle urwał i zmarszczył brwi, podnosząc wzrok na podwyższenie. – Na co oni wszyscy patrzą?

– Cressida Twombley ma coś do powiedzenia – poinformowała go lady Danbury.

Twarz Colina przybrała wyraz lekkiej irytacji.

– Nie sądzę, aby miała do powiedzenia cokolwiek, co mogłoby mnie zainteresować – odparł.

Penelope zachichotała. Cressida Twombley była uważana za królową salonów, przynajmniej tak długo, jak długo pozostawała młoda i niezamężna, lecz Bridgertonowie nigdy jej nie lubili i to jakoś sprawiało Penelope przyjemność.

Rozległ się dźwięk trąbki i w sali zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na earla of Macclesfield, który stał na podeście obok Cressidy, mocno skrępowany uwagą, którą na sobie skupiał.

Penelope uśmiechnęła się. Opowiadano jej, że earl był kiedyś okropnym łobuzem, obecnie przypominał raczej uczonego, poświęconego swojej rodzinie. Wciąż był dość przystojny, aby uchodzić za łobuza. Prawie tak przystojny jak Colin.

Ale tylko prawie. Penelope wiedziała, że jest stronnicza, trudno byłoby jednak wyobrazić sobie istotę równie pociągającą, jak Colin, kiedy się uśmiechał.

– Dobry wieczór – rzekł głośno earl.

– Dobry wieczór, przyjacielu! – odpowiedział mu pijacki głos z głębi sali.

Earl uśmiechnął się pobłażliwie i skinął głową.

– Mój… eee… szacowny gość – wskazał na Cressidę – chciałby coś ogłosić. Jeśli zatem zechcielibyście skierować swoją uwagę na stojącą obok mnie damę… Proszę państwa, oto lady Twombley.

Po sali przemknęła fala ściszonych szeptów. Cressida wystąpiła naprzód i królewskim skinieniem głowy pozdrowiła tłum. Odczekała, aż w sali zapadnie całkowita cisza i rzekła:

– Panie i panowie, dziękuję za poświęcenie mi paru chwil waszej cennej uwagi.

– Szybciej z tym! – krzyknął ktoś, prawdopodobnie ta sama osoba, która wcześniej pozdrowiła earla.

Cressida zignorowała gbura.

– Doszłam do wniosku, że nie mogę już dłużej trwać w kłamstwie, które rządziło moim życiem przez ostatnie jedenaście lat.

Sala balowa rozbrzmiała gwarem zniżonych głosów. Wszyscy wiedzieli, co miała zamiar powiedzieć, ale nikt nie mógł uwierzyć, że to prawda.

– Dlatego też – ciągnęła Cressida, podnosząc głos – postanowiłam ujawnić moją tajemnicę. Panie i panowie, to ja jestem lady Whistledown.

11

Colin nie mógł sobie przypomnieć, kiedy wchodził do sali balowej z taką tremą.

Ostatnich kilka dni nie należało do najlepszych. Był w kiepskim humorze, a sprawę pogarszała jeszcze jego sława wesołego kompana, przez co każdy uważał za stosowne skomentować jego podły nastrój.

Nie ma nic gorszego na zły humor niż nieustanne pytania: "Czemu masz taki zły humor?"

Rodzina przestała pytać, gdy warknął – warknął! – na Hyacinth, kiedy ta poprosiła go, żeby towarzyszył jej w teatrze w przyszłym tygodniu.

Colin nawet nie wiedział, że umie warczeć.

Będzie musiał przeprosić Hyacinth, co oznaczało ciężką przeprawę, ponieważ siostra niełatwo przyjmowała przeprosiny – a przynajmniej nie od innych Bridgertonów.

Jednak Hyacinth była najmniejszym z jego problemów. Colin aż stęknął. Siostra nie była jedyną, której należały się przeprosiny.

Dlatego właśnie w tej chwili, w progu sali balowej Macclesfieldów jego serce biło nerwowym i nieprawdopodobnie szybkim rytmem. Penelope będzie tutaj. Wiedział to na pewno, ponieważ zawsze bywała na wielkich balach, nawet jeśli wyłącznie w roli przyzwoitki siostry.

W tym podenerwowaniu było coś upokarzającego. Penelope… to była Penelope. Wydawało się, że jest zawsze na swoim miejscu, pod ścianą sali, grzecznie uśmiechnięta. W pewien sposób przywykł do niej. Niektóre rzeczy nie ulegają zmianie, Penelope była jedną z nich.

Ale ona się zmieniła.

Colin nie był pewien, co się właściwie stało, ani tego, czy zauważył to ktoś inny, lecz Penelope Featherington nie była już tą samą kobietą, którą znał.

A może to on się zmienił?

W tym momencie poczuł się jeszcze gorzej, jeśli bowiem w istocie tak było, oznaczało to, że Penelope była interesująca, śliczna i godna pocałunków od wielu lat, tylko on był zbyt niedojrzały, żeby to zauważyć.

Nie, lepiej jednak uważać, że to panna Featherington się zmieniła. Colin nigdy nie przepadał za obwinianiem się.

W każdym razie musiał przeprosić i to szybko. Musiał przeprosić za ten pocałunek, ponieważ ona była damą, a on (przez większość czasu przynajmniej) dżentelmenem. I musiał przeprosić za swoje późniejsze zachowanie kompletnego idioty, ponieważ właśnie tak należało postąpić.

Bóg jeden wie, co teraz sobie myślała Penelope…

Nietrudno było ją odnaleźć, skoro już wszedł do sali. Nie szukał jej pośród tańczących par (trochę go to rozgniewało – dlaczego właściwie mężczyźni nie prosili jej do tańca?), lecz skupił uwagę na ścianach i oczywiście znalazł ją. Siedziała na długiej ławce obok… o Boże!… obok lady Danbury.

No cóż, nie pozostało mu nic innego, jak tylko podejść. Penelope i ta stara plotkara tak się ściskały za rączki, że nie mógł się spodziewać rychłego zniknięcia tej ostatniej.

Kiedy dotarł do obu pań, spojrzał najpierw na hrabinę i skłonił się elegancko.

– Lady Danbury – rzekł, po czym przeniósł wzrok na Penelope. – Panno Featherington.

– Panie Bridgerton – odezwała się lady Danbury dziwnie łagodnym głosem. – Jak miło pana widzieć.

Skinął głową, po czym spojrzał na Penelope, zastanawiając się, o czym myśli i czy będzie mógł zobaczyć jej oczy.

Cokolwiek jednak myślała – czy czuła – skrywało się to pod silnym zdenerwowaniem. A może jedynym uczuciem, jakiego doznawała, był właśnie niepokój. Nie mógł jej właściwie winić. Wypadł z jej salonu bez słowa wyjaśnienia… musiała czuć się zmieszana. A z doświadczenia wiedział, że zmieszanie nieuchronnie budziło obawę.