Coś w tonie jej głosu sprawiło, że otaczający ich tłum ucichł nagle.
– Mów – rozkazała lady Danbury. – Wszyscy słuchamy.
Colin sądził, że to żądanie wprawi Penelope w zakłopotanie, ale przypływ pewności siebie najwyraźniej jeszcze nie minął, ponieważ podniosła dumnie głowę i spytała:
– Dlaczego ktoś chciałby ujawnić się jako lady Whistledown?
– Oczywiście dla pieniędzy – odparła Hyacinth.
Penelope pokręciła głową.
– Tak, ale można by sądzić, że do tej pory lady Whistledown zdążyła się już wzbogacić. Przecież wszyscy przez całe lata płaciliśmy za jej gazetkę.
– Na Boga, ona ma rację! – wykrzyknęła lady Danbury.
– Może Cressida chciała po prostu zwrócić na siebie uwagę – podsunął Colin. Nie była to bardzo niewiarygodna hipoteza; Cressida większość swojego życia spędziła na wysiłkach, aby pozostać w centrum uwagi.
– Myślałam o tym – przyznała Penelope. – Ale czy ona naprawdę chciałaby takiego zainteresowania? W ciągu tych lat lady Whistledown obraziła bardzo wiele osób.
– Nikogo, kto dla mnie cokolwiek znaczy – zażartował Bridgerton, a kiedy dostrzegł, że jego towarzyszki oczekują dalszych wyjaśnień, dodał: – Czy nie zauważyłyście, że lady Whistledown obraża tylko tych ludzi, którzy na to zasługują?
Penelope odchrząknęła dyskretnie.
– Mnie przyrównała do przejrzałego cytrusa.
Skwitował jej uwagę machnięciem ręki.
– Oczywiście, nie mówię tu o docinkach dotyczących strojów.
Penelope uznała, że nie ma sensu drążyć tematu. Obdarzyła Colina przeciągłym, znaczącym spojrzeniem, po czym zwróciła się do lady Danbury:
– Lady Whistledown nie miała powodu, aby się ujawniać. Widocznie Cressida miała.
Hrabina rozpromieniła się, ale natychmiast skrzywiła się lekko.
– Chyba będę musiała dać jej te dwa tygodnie, aż znajdzie "dowód". Fair play i te rzeczy.
– Jeśli o mnie chodzi, bardzo jestem ciekawa, co takiego wymyśli – wyznała Hyacinth. Spojrzała na Penelope i dodała: – Jesteś bardzo mądra, wiesz?
Ta zarumieniła się skromnie i rzekła do siostry:
– Musimy jechać.
– Tak szybko? – zapytała Felicity. A Colin ku swemu przerażeniu stwierdził, że te same słowa wymknęły się również z jego ust.
– Mama życzyła sobie, abyśmy wróciły wcześniej do domu – odparła Penelope.
Młodsza panna Featherington wydawała się bardzo zmartwiona.
– Naprawdę?
– Naprawdę – z naciskiem odparła jej siostra. – A poza tym źle się czuję.
Felicity ponuro skinęła głową.
– Powiem lokajowi, aby przyprowadzono nasz powóz.
– Nie, zostań – powstrzymała ją Penelope, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Ja się tym zajmę.
– Nie, ja się tym zajmę – oznajmił Colin. Doprawdy, po co być dżentelmenem, kiedy damy chcą wszystko robić same?
A potem, zanim się zorientował, co właściwie robi, ułatwił Penelope szybki wyjazd. Panna Featherington opuściła bal, a on nawet jej nie przeprosił.
Uznał, że tylko z tego powodu powinien uważać wieczór za stracony, ale jakoś nie mógł się na to zdobyć.
W końcu przez prawie pięć minut trzymał ją za rękę.
12
Dopiero następnego ranka przypomniał sobie, że wciąż jeszcze nie przeprosił Penelope. Właściwie chyba nie było to już potrzebne, bo choć na balu u Macclesfieldów zamienili jedynie parę słów, wydawało się, że zawarli milczący pakt. Colin jednak uznał, że nie poczuje się w pełni swobodnie, jeśli nie wypowie słowa "przepraszam".
Tak właśnie powinien zrobić.
W końcu jest dżentelmenem.
A poza tym miał ochotę zobaczyć ją dzisiaj.
Zaczął dzień pod Numerem Piątym od śniadania w rodzinnym gronie, po rozmowie z Penelope planował z kolei udać się do siebie. Wskoczył zatem do powozu i polecił stangretowi jechać do domu Featheringtonów na Mount Street, choć odległość była tak niewielka, że poczuł się okropnym leniem.
Uśmiechnął się jednak z zadowoleniem i oparł o poduszki powozu, obserwując przesuwające się za oknem wiosenne widoki. Był to jeden z tych wspaniałych dni, kiedy wszystko wydawało się piękne. Słońce świeciło, zjadł doskonałe śniadanie…
Życie rzadko bywa tak zachwycające.
A wkrótce zobaczy się z Penelope.
Nie chciał się zastanawiać nad tym, dlaczego tak pragnął ją ujrzeć; nieżonaci mężczyźni w wieku trzydziestu trzech lat zwykle o tym nie myślą. Cieszył się wiosennym dniem – słońcem, powietrzem, nawet widokiem trzech kamienic na Mount Street, które musiał minąć, żeby dotrzeć do właściwych drzwi. Nie było w nich nic niezwykłego, ale w taki cudowny poranek wydawały się prześliczne, przytulone jedna do drugiej, wysokie i smukłe, dostojne w szacie z szarego kamienia portlandzkiego.
Cudowny dzień, słoneczny i cichy…
Zaledwie jednak Colin uniósł się z siedzenia, jego uwagę zwrócił jakiś ruch po drugiej stronie ulicy.
Penelope.
Znajdowała się na rogu Mount i Penter Street – tym po drugiej stronie, niewidocznym z okien domu Featheringtonów. Wsiadała właśnie do wynajętego fiakra.
Interesujące.
Bridgerton zmarszczył brwi. To nie było interesujące. Co on, u diabła, sobie pomyślał? To wcale nie było interesujące. Byłoby, owszem, gdyby Penelope na przykład była mężczyzną. Albo gdyby był to powóz należący do Featheringtonów, a nie brudna, wynajęta dorożka.
Ale nie, to była Penelope, która z pewnością nie była mężczyzną. Wsiadała do powozu samotnie, prawdopodobnie zamierzając udać się w jakimś całkiem nieodpowiednim kierunku, gdyby bowiem było inaczej, jechałaby rodzinnym powozem. A może nawet zabrałaby jedną ze swoich sióstr. Albo pokojówkę. Ale sama? Nigdy.
To nie było interesujące, tylko głupie.
– Wariatka – mruknął i otworzył drzwiczki powozu, zamierzając dogonić fiakra i wyciągnąć z niego winowajczynię. Ale kiedy już wystawił prawą nogę na zewnątrz, ogarnęło go to samo szaleństwo, które zmuszało go do gnania po świecie.
Ciekawość.
Wymamrotał pod nosem kilka dobrze dobranych do sytuacji przekleństw, wszystkie skierowane przeciwko sobie. Nie mógł się opanować. Ta eskapada nie pasowała do Penelope, musiał się dowiedzieć, dokąd ona się wybiera.
Zamiast zatem siłą przywołać ją do rozsądku, polecił śledzić fiakra. Pojechali na północ, w kierunku ruchliwej Oxford Street, gdzie być może Penelope zamierzała zrobić zakupy. Powody, dla których zrezygnowała z użycia powozu Featheringtonów, mogły być niezliczone. Może był uszkodzony, a może jeden z koni okulał, albo Penelope chciała kupić prezent i zamierzała utrzymać to w tajemnicy.
Nie, nieprawda. Penelope nigdy nie wyjechałaby na zakupy sama. Wzięłaby przynajmniej pokojówkę albo jedną z sióstr, albo, do cholery, jedną z jego sióstr. Samotna wyprawa na Oxford Street to zaproszenie do plotek, po prostu gotowy temat do kolejnego wydania "Kronik".
Mógłby być, poprawił się w myślach. Trudno było się przyzwyczaić do życia bez Whistledown. Nie miał pojęcia, jak bardzo przywykł do obecności gazetki na swym stole przy śniadaniu.
A jeśli chodzi o lady Whistledown, teraz bardziej niż kiedykolwiek był pewien, że był nią nie kto inny, lecz jego siostra Elolse. Wybrał się na śniadanie pod Numer Piąty tylko i wyłącznie po to, aby ją wypytać, ale został poinformowany, że panienka nadal źle się czuje i nie zejdzie do jadalni.
Nie umknęło jednak uwagi Colina, że taca, jaką posłano do pokoju Eloise, była dość ciężka. Cokolwiek zatem gnębiło jego siostrę, w najmniejszy sposób nie wpłynęło to na jej apetyt.
Nie wspominał o swych podejrzeniach przy stole, bowiem nie chciał denerwować matki. Trudno jednak było uwierzyć, że Eloise – której upodobanie do dyskusji o skandalach ustępowało jedynie zamiłowaniu do ich wykrywania – przepuści okazję do oplotkowania wczorajszego występu Cressidy Twombley.