Chyba że to właśnie Eloise była lady Whistledown, w którym to przypadku siedziałaby teraz w swoim pokoju i planowała kolejny krok.
Wszystko pasowało. Colin mógłby się poczuć przygnębiony, gdyby nie był tak zachwycony swoją przenikliwością.
Po kilkuminutowej jeździe wysunął głowę na zewnątrz, aby sprawdzić, czy nie zgubił fiakra Penelope. Był tuż przed nim. A przynajmniej miał nadzieję, że to ten sam. Większość fiakrów wyglądała podobnie. Musiał zatem zawierzyć, że wciąż podąża za właściwym. Przy okazji zorientował się również, że pojechali o wiele dalej w kierunku wschodnim, niż oczekiwał. Właśnie przejeżdżali przez Soho Street, a to znaczyło, że są niedaleko Tottenham Court Road, czyli…
Bogowie, czy to znaczyło, że Penelope wybiera się do niego? Belford Square znajdował się praktycznie tuż za rogiem.
Dreszcz przebiegł mu po plecach, ponieważ nie potrafił sobie wyobrazić, aby coś innego mogła robić w tej części miasta. Kogóż innego taka kobieta jak Penelope mogłaby znać w Bloomsbury? Nie przypuszczał, aby matka pozwoliła jej spotykać się z ludźmi, którzy żyli z pracy własnych rąk, a sąsiedzi Colina, choć zapewne dobrze urodzeni, codziennie dreptali do pracy, leczyć lub sądzić, lub…
Zmarszczył brwi. Mocno. Właśnie minęli Tottenham Court Road. Co, u diabła, mogła robić tak daleko na wschodzie miasta? Podejrzewał, że może jej fiakier nie znał dobrze drogi i miał zamiar dojechać do Belford Square Bloomsbury Street. Było to wprawdzie nieco z drogi, ale…
Colin usłyszał dziwny dźwięk i zdał sobie sprawę, że to jego własne zgrzytające zęby. Minęli Bloomsbury Street i obecnie zdążali w kierunku High Holborn.
Niech to diabli, byli już blisko City! Co, na litość boską, Penelope zamierzała tam robić? To nie miejsce dla kobiety. Do diabła, on sam rzadko się tam zapuszczał. Świat "towarzystwa" znajdował się daleko na zachodzie, w szacownych budynkach St. James i Mayfair. Nie tu, w City, z jego wąskimi, krętymi, średniowiecznymi ulicami i dość niebezpiecznym sąsiedztwem czynszówek East End.
Szczęka Colina opadała stopniowo, w miarę jak posuwali się coraz dalej… i dalej… i dalej… aż stwierdził, że kierują się w stronę Shoe Lane. Wysunął głowę przez okno. Był tu tylko raz w życiu, miał wtedy dziewięć lat. Nauczyciel zabrał jego i Benedicta na poglądową lekcję historii, chciał pokazać im, gdzie miał swój początek wielki pożar Londynu w 1666 roku. Colin pamiętał swe wielkie rozczarowanie, kiedy się dowiedział, że winnym był zwykły piekarz, który niedokładnie zagasił żar w piecu. Taki pożar powinien być spowodowany działaniem podpalacza lub być wynikiem spisku.
Lecz nawet ten pożar był niczym w porównaniu z wulkanem uczuć gorejącym w jego piersi. Lepiej, aby Penelope rzeczywiście miała cholernie dobry powód do takiej samotnej wycieczki. Nie powinna się wybierać nigdzie bez towarzystwa, a zwłaszcza do City.
Wreszcie, kiedy był już przekonany, że Penelope wybiera się na wybrzeże Dover, oba powozy przecięły Fleet Street i zatrzymały się. Colin znieruchomiał, czekając, co zrobi Penelope, choć marzył o tym, żeby wyskoczyć z powozu i zaczepić ją na chodniku.
Może to była intuicja, może szaleństwo, ale wiedział, że jeśli ją teraz zaczepi, nigdy się nie dowie, co naprawdę robiła na Fleet Street.
Odczekał, aż się oddali na bezpieczną odległość, i niepostrzeżenie wysunął się z powozu. Podążył za Penelope na południe, w kierunku jakiegoś kościoła, podejrzanie przypominającego tort weselny.
– Na litość boską, Penelope – jęknął pod nosem, kompletnie nieświadom bluźnierstwa – nie czas teraz zwracać się ku religii.
Weszła do kościoła. Colin pobiegł za nią, zwolnił dopiero przy wejściu. Nie chciał zaskoczyć jej zbyt wcześnie. Musiał najpierw odkryć, co ona tu robi. Pomimo wcześniejszych swych słów nie przypuszczał, aby pobożność Penelope skłaniała ją do wizyty w kościele w środku tygodnia.
Po cichu wśliznął się do kościoła, stąpając najciszej jak umiał. Penełope szła powoli środkową nawą, lewą ręką dotykając po kolei każdej stalli, jakby…
Liczyła?
Zmarszczył brwi, kiedy zatrzymała się przy jednej z nich i weszła do środka. Usiadła i przez chwilę pozostawała w całkowitym bezruchu, po czym sięgnęła do torebki i wyjęła kopertę. Poruszyła leciutko głową w prawo i lewo. CoHn mógł sobie doskonale wyobrazić, że rozgląda się, czy nikt jej nie widzi. Nie mogła go dostrzec, gdyż był pogrążony w cieniu, niemal zlewał się ze ścianą. A ponieważ i ona nie chciała zachowywać się podejrzanie, nie oglądała się tak daleko.
W kieszonkach na oparciach stalli znajdowały się biblie i modlitewniki. Colin obserwował, jak Penełope dyskretnie wsuwa kopertę za jeden z nich. Uczyniwszy to, wstała i ponownie skierowała się do środkowej nawy.
Dopiero wtedy odważył się poruszyć. Wysunął się z mroku i podszedł do niej, z ponurą satysfakcją obserwując wyraz przerażenia na jej twarzy.
– Col… Col… – jęknęła.
– Może być Colin – rzekł przeciągle, chwytając ją za ramię nad łokciem. Trzymał ją lekko, ale na tyle pewnie, że nawet nie mogła marzyć o ucieczce.
Okazała się rozsądna, bo nawet nie próbowała.
Usiłowała za to odgrywać niewiniątko.
– Colinie! – wykrztusiła wreszcie. – Co za… co za…
– Niespodzianka?
Przełknęła ślinę. – Tak.
– Z całą pewnością.
Jej oczy uciekały to ku sklepieniu, to ku posadzce, wszędzie, byle tylko ominąć stalle, w której ukryła kopertę.
– Nigdy… nigdy cię tu nie widziałam.
– Bo tu nie bywam.
Jej usta poruszyły się kilkakrotnie, zanim wypowiedziała następne słowa.
– Właściwie powinieneś tu bywać, w sumie… ponieważ… właściwie… eeee… znasz historię St Bride's?
– Tu właśnie jesteśmy? – zapytał, unosząc brew.
Penelope usiłowała się uśmiechnąć, ale rezultat – otwarte usta – bardziej przypominał zdumienie dziecka. W zwykłych warunkach pewnie by go to rozbawiło, ale wciąż jeszcze był na nią wściekły za samotną wyprawę, bez troski o własne bezpieczeństwo.
Przede wszystkim jednak był wściekły, że Penełope ma swoją tajemnicę.
Nie chodziło mu o to, że jej dotrzymuje. Tajemnic należało dotrzymywać, nie mógł jej za to winić, lecz irracjonalnie nieznośna była sama myśl, że w ogóle je posiadała. Była Penelope. Powinna stanowić otwartą księgę. Zawsze ją dobrze znał.
A teraz okazuje się, że wcale nie.
– Tak – odpowiedziała. – To jeden z kościołów Wrena, wiesz, z tych, które wybudował po wielkim pożarze. Jest ich pełno w City, lecz ten lubię najbardziej. Podoba mi się iglica. Nie sądzisz, że wygląda jak tort weselny?
Gadała od rzeczy. Kiedy ktoś tak paple, to z reguły nie jest dobry znak. Zazwyczaj jest to sygnał, że coś ukrywa. Widać było, że Penelope usilnie stara się zalać go potokiem słów, co wskazywało, że jej tajemnica musi być naprawdę ważna.
Colin przyglądał jej się przez bardzo długą chwilę, milcząc kolejne sekundy tylko po to, aby ją torturować.
– Dlatego uważasz, że powinienem tu bywać?
Spojrzała zdumiona.
– Chodzi o tort weselny – podpowiedział.
– Och! – pisnęła, zalewając się ciemnym rumieńcem. – Nie! Nie o to chodziło! Tyle tylko… chciałam powiedzieć, że to kościół dla pisarzy. I wydawców… tak sądzę. To znaczy tak sądzę, że dla wydawców.
Miotała się i była tego doskonale świadoma. Widział to w jej oczach, w jej twarzy, w sposobie, w jaki wykręcała palce. Brnęła jednak dalej, próbowała stworzyć jakąś iluzję, niezrażona jego ironicznym spojrzeniem.