Выбрать главу

– Ale co do pisarzy jestem pewna – a potem z uśmiechem, który natychmiast zepsuła nerwowym przełknięciem śliny, dodała: – A ty jesteś pisarzem!

– Więc twierdzisz, że to mój kościół?

– Eee. – Uciekła wzrokiem w lewo. – Tak.

– Doskonale.

Kolejny raz przełknęła ślinę.

– Naprawdę?

– O, tak – odrzekł spokojnie i niedbale, aby ją tym mocniej przerazić.

Znów zerknęła w lewo, ku stalli, gdzie zostawiła korespondencję. Do tej pory doskonale sobie radziła, omijając miejsce ukrycia pogrążającego ją dowodu. Colin był z niej prawie dumny.

– Mój kościół – powtórzył. – Co za urocza myśl.

Jej oczy zrobiły się nagle okrągłe z przerażenia.

– Chyba nie do końca wiem, o co ci chodzi.

Bridgerton postukał się palcem w podbródek, po czym uniósł dłoń w zadumie.

– Chyba zaczynam mieć ochotę na modlitwę.

– Na modlitwę? – powtórzyła jak echo. – Ty?

– O, tak.

– Eee… no tak, ja…

– Słucham? – zapytał, czerpiąc z tej sytuacji niezdrową satysfakcję. Nigdy do tej pory nie był gniewnym, ponurym typem. Chyba nie wiedział, co traci. Widok jej przerażonej twarzy sprawiał mu dziwną przyjemność.

– Penelope, czy masz mi coś do powiedzenia?

Z wysiłkiem przełknęła ślinę.

– Nie, nic.

– Dobrze. – Uśmiechnął się radośnie. – A zatem mogę poprosić o kilka chwili tylko dla siebie.

– Słucham?

Ruszył w prawo.

– Jestem w kościele. Chcę się pomodlić.

Zrobiła krok w tę samą stronę.

– Słucham?

Leciutko przechylił głowę.

– Powiedziałem, że chcę się pomodlić. To chyba nie jest zbyt trudne do zrozumienia.

Widział, jak Penelope walczy ze sobą, żeby nie dać się złapać w sidła. Próbowała się uśmiechnąć, ale mięśnie policzków miała napięte, a zęby tak zaciśnięte, że omal ich nie pokruszyła.

– Nie sądziłam, że jesteś aż tak religijny – mruknęła.

– Nie jestem – odparł. A nie doczekawszy się jej reakcji, dodał: – Chcę się modlić za ciebie.

– Za mnie? – zapytała niepewnie.

– Dlatego, że kiedy skończę – dłużej nie zdołał powstrzymać się przed podniesieniem głosu – tylko modlitwa może cię uratować! – Bez słowa wyminął ją i ruszył ku stalli, gdzie ukryła kopertę.

– Colinie! – krzyknęła, biegnąc za nim. – Nie!

Wyrwał kopertę zza modlitewnika, ale nie spojrzał na nią.

– Chcesz mi powiedzieć, co to jest? – zapytał. – Zanim sam zajrzę; czy chcesz mi powiedzieć?

– Nie – odparła załamującym się głosem.

Serce omal mu nie pękło na widok jej spojrzenia.

– Proszę – błagała go. – Proszę, oddaj mi ją.

A kiedy nie spełnił jej prośby, tylko nadal przeszywał ją twardym, gniewnym spojrzeniem, szepnęła:

– To moje… to moja tajemnica.

– Tajemnica warta twojego zdrowia? – zapytał, podnosząc głos. – Warta twojego życia?

– O czym ty mówisz?

– Zdajesz sobie w ogóle sprawę, na jakie niebezpieczeństwa narażona jest w City samotna kobieta? Gdziekolwiek zresztą?

– Colinie, proszę – szepnęła i sięgnęła po kopertę, która wciąż pozostawała poza jej zasięgiem.

Nagle stracił kontrolę nad sobą. Przecież to nie on. Ta szalona furia, ten gniew… nie mogą należeć do niego.

A jednak.

Najbardziej niepokojące było to… że Penelope była temu winna. Cóż ona takiego zrobiła? Samotnie podróżowała po Londynie? Oczywiście, jej brak troski o własne bezpieczeństwo nieco go irytował, ale wszystko to bladło w porównaniu ze złością, jaką czuł do niej za posiadanie tajemnic.

Jego gniew był całkowicie bez przyczyny. Nie miał prawa oczekiwać, że Penelope będzie dzieliła z nim swoje sekrety.

Nie mieli wobec siebie żadnych zobowiązań, nie łączyło ich nic poza sympatyczną przyjaźnią i pojedynczym, aczkolwiek niepokojąco poruszającym pocałunkiem. Z pewnością nie pokazałby jej swoich dzienników, gdyby sama ich nie odkryła.

– Colinie – szepnęła. – Proszę… nie.

Widziała jego tajne zapiski. Dlaczego on nie mógł zobaczyć jej tajemnic? Czy miała kochanka? Czy te wszystkie bzdury, że nigdy nie była całowana, były w istocie właśnie tym – tylko bzdurami?

Dobry Boże, czy to uczucie trawiące jego wnętrzności to… zazdrość?

– Colinie – wyszeptała, dławiąc się szlochem. Położyła dłoń na jego ręce, usiłując nie dopuścić, aby otwarł kopertę. Nie siłą, gdyż nie mogłaby mu dorównać, lecz samym dotykiem.

Ale nie było sposobu… nie było sposobu, aby zdołał się powstrzymać. Wolałby umrzeć, niż oddać tę kopertę przed otwarciem.

Rozerwał papier.

Penelope wydała zdławiony okrzyk i wybiegła z kościoła.

Colin przeczytał zawartość koperty.

I opadł na stalle, blady jak śmierć, bez tchu.

– O mój Boże! – wyszeptał. – Mój Boże!

Zanim Penelope dotarła do zewnętrznych stopni kościoła St Bride's, była już bliska histerii. Tak bliska, jak nigdy dotąd. Oddychała krótko, spazmatycznie, z oczu ciekły jej łzy, a serce…

Jej serce tłukło się tak, jakby chciało wyrwać się z jej piersi, o ile coś takiego w ogóle jest możliwe.

Jak on mógł to zrobić? Śledził ją. Śledził! Dlaczego miałby ją śledzić? Co mógł na tym zyskać? Dlaczego…

Rozejrzała się nagle.

– O cholera! – zaklęła, nie dbając o to, czy ktoś ją słyszy. Fiakier odjechał. Kazała woźnicy czekać, twierdziła, że to potrwa tylko kilka minut, ale i tak odjechał…

Jeszcze jedno, o co mogła obwiniać Colina. Gdyby nie zatrzymał jej w kościele, fiakier by nie odjechał, a ona nie utknęłaby teraz na stopniach St Bride's, pośrodku londyńskiego City, tak daleko od jej domu w Mayfair. Ludzie patrzyli na nią ciekawie i czuła, że za chwilę ktoś ją zaczepi, bo kto widział damę z towarzystwa samą w City, a co dopiero taką, która bliska była ataku nerwowego?

Dlaczego, dlaczego była tak głupia? Czemu sądziła, że to doskonały człowiek? Pół życia spędziła na marzeniach o kimś, kto nie istniał. Colin, jakiego znała… nie, jakiego sądziła, że zna, nie istniał. A ten mężczyzna, kimkolwiek był… nie była nawet pewna, czy go lubi. Człowiek, którego kochała tak wiernie przez te wszystkie lata, nigdy by się tak nie zachował. Nie śledziłby jej… no dobrze, może by i śledził, ale tylko po to, żeby upewnić się co do jej bezpieczeństwa. Nigdy nie byłby tak okrutny, nie odważyłby się otworzyć jej prywatnej korespondencji.

Fakt, przeczytała dwie strony jego dziennika, ale czy one były w zapieczętowanej kopercie?

Opadła na stopnie, przez suknię czując chłód kamienia. Teraz mogła jedynie siedzieć i czekać na Bridgertona. Byłaby głupia, gdyby próbowała pieszo dostać się do domu. Podejrzewała, że zdołałaby zatrzymać jakiegoś fiakra na Fleet Street, ale wszystkie mogą być zajęte, a poza tym, jaki teraz był sens uciekać przed Colinem? Wiedział przecież, gdzie mieszka, zatem jeśli nie ucieknie na Orkady, nie zdoła uniknąć konfrontacji.

Westchnęła. Colin był tak wytrawnym podróżnikiem, że odnalazłby ją nawet na Orkadach. A ona wcale nie chciała się tam wybierać.

Przełknęła łzy. Teraz nawet myślała bez sensu. Czemu się tak przyczepiła do tych Orkadów?

Nagle usłyszała za sobą zimny, wręcz ścinający krew w żyłach głos Bridgertona:

– Wstań.

Posłuchała, nie dlatego, że jej rozkazał (a przynajmniej tak sobie powtarzała), i nie dlatego, że się go bała, lecz dlatego, że nie mogła przecież siedzieć na stopniach St Bride's w nieskończoność. Nawet jeśli chciała ukryć się przed oczami Colina na następne pół roku, w tej chwili byt on jej jedy¬ną szansą na bezpieczne dotarcie do domu. Ruchem głowy wskazał jej ulicę.