Bridgerton chwycił ją za ramiona i ścisnął mocniej, gdy powóz podskoczył na nierównym bruku.
– Będziesz skompromitowana, Penelope. Skompromitowana! Czy ty rozumiesz, co mówię?
– Gdybym nawet jeszcze nie rozumiała – odparła – teraz zrozumiałabym na pewno. Zwłaszcza po tych przydługich przemowach, które wygłaszałeś, kiedy myślałeś, że to Eloise jest lady Whistledown.
Colin skrzywił się, wyraźnie zirytowany tym, że wytknęła mu błąd.
– Ludzie przestaną się do ciebie odzywać – ciągnął. – Odrzucą cię.
– Ludzie nigdy ze mną nie rozmawiali – zareplikowała. – W ogóle nie zdawali sobie sprawy z mojej obecności. Jak sądzisz, co mi pozwoliło tak długo ciągnąć tę grę? Byłam niewidzialna, Colinie. Nikt mnie nie widział, nikt ze mną nie rozmawiał. Stałam i słuchałam, a nikt nic nie widział.
– To nieprawda – odrzekł, ale odwrócił wzrok.
– Och, to prawda i ty dobrze o tym wiesz. Próbujesz zaprzeczyć – dźgnęła go palcem w ramię – bo czujesz się winny.
– Nieprawda!
– Och, proszę – jęknęła. – Wszystko, co robisz, robisz z poczucia winy.
– Pen…
– Przynajmniej jeśli chodzi o mnie – poprawiła się. Oddychała szybko, po skórze przebiegały jej ciarki, a dusza po raz pierwszy w życiu płonęła. – Myślisz, że nie wiem, jak twoja rodzina lituje się nade mną? Myślisz, że umyka mojej uwadze, że kiedy ty lub twoi bracia przypadkiem znajdziecie się na tym samym balu, co ja, zawsze prosicie mnie do tańca?
– Jesteśmy uprzejmi – wycedził – i lubimy cię.
– I żal wam. Lubicie Felicity, a jakoś nie widzę, żebyście tańczyli z nią za każdym razem, kiedy ją zobaczycie.
Bridgerton puścił ją nagle i skrzyżował ramiona na piersi.
– Hm, nie lubię jej tak bardzo, jak ciebie.
Penelope zamrugała, nagle zbita z pantałyku. Chyba tylko Colin potrafi prawić komplementy w samym środku awantury. Rozbroił ją zupełnie.
– A ty – przypomniał z dość wyniosłą miną – do tej pory nie odpowiedziałaś na moje pierwotne zarzuty.
– To znaczy?
– Ze lady Whistledown cię zniszczy.
– Na Boga – jęknęła – mówisz o niej tak, jakby była kimś rzeczywistym.
– No cóż, wybacz, jeśli wciąż nie potrafię połączyć kobiety, na którą patrzę, z tą jędzą piszącą swoje paszkwile.
– Colinie!
– Urażona? – zadrwił.
– Tak! Ciężko pracowałam nad tą gazetką. – Zacisnęła pięści na cienkiej tkaninie seledynowej sukni, nie dbając o to, że ją mnie bez litości. Musiała coś zrobić z rękami, inaczej strach i gniew, jakie się w niej nagromadziły, już hy eksplodowały. Mogła jeszcze skrzyżować ramiona, ale nie chciała okazać irytacji. Przynajmniej jedno z nich powinno zachowywać się dojrzalej niż przeciętny sześciolatek.
– Nie śmiałbym pomniejszać wartości tego, co robiłaś – rzekł pobłażliwie.
– Oczywiście, że tak – przerwała.
– Nieprawda.
– No to co teraz robisz?
– Staram się być dorosły! – odparł z niejakim zniecierpliwieniem, podnosząc głos. – Ktoś musi.
– Nie mów mi o dorosłym zachowaniu! – wykrzyknęła. – Ty, który uciekasz na samą myśl o odpowiedzialności!
– A co to ma, u diabła, znaczyć? – syknął.
– To chyba dość oczywiste.
Bridgerton cofnął się lekko.
– Nie mogę uwierzyć, że mówisz do mnie w ten sposób.
– Nie możesz uwierzyć, że mówię – zaśmiała się – czy że mam odwagę ci to powiedzieć?
Wytrzeszczył oczy, wyraźnie zaskoczony jej pytaniem.
– Jest we mnie coś więcej, niż myślisz, Colinie – odrzekła. A potem, już znacznie cichszym tonem dodała: – Jest we mnie coś więcej, niż ja sama myślałam.
Bridgerton milczał przez dłuższą chwilę, a potem, jakby nie mógł przełknąć krytyki, spytał przez zaciśnięte zęby:
– Co miałaś na myśli, mówiąc, że uciekam przed odpowiedzialnością?
Panna Featherington wydęła wargi, wypuszczając z płuc powietrze, co miało ją uspokoić.
– Jak sądzisz, dlaczego tyle podróżujesz?
– Bo lubię – odparł oschle.
– I dlatego, że tu w Anglii nudzisz się śmiertelnie.
– A to czyni ze mnie dziecko, ponieważ…?
– Ponieważ nie chcesz dorosnąć i zrobić coś dojrzałego, co utrzymałoby cię w jednym miejscu.
– Na przykład?
Podniosła ręce, jakby chciała powiedzieć: "Przecież to oczywiste".
– Na przykład ożenić się.
– Czy to oświadczyny? – zadrwił, unosząc kącik ust w dość bezczelnym uśmiechu.
Penelope poczuła, jak jej policzki zalewa gorący rumieniec, ale zmusiła się, aby brnąć dalej.
– Wiesz, że nie, i nie próbuj rozmyślnym okrucieństwem zmieniać tematu. – Czekała, że on coś powie, może przeprosi. Jego milczenie było obelgą, więc tylko prychnęła i rzekła: – Na litość boską, masz trzydzieści trzy lata!
– A ty dwadzieścia osiem – odparował, nie siląc się na uprzejmy ton.
Poczuła się tak, jakby ktoś pięścią uderzył ją w brzuch, ale była zbyt wściekła, żeby się wycofać do znajomej skorupy.
– W przeciwieństwie do ciebie – syknęła, nie dbając już o konwenanse – nie mogę sobie pozwolić na luksus oświadczyn. I w przeciwieństwie do ciebie – dodała, w nadziei, że obudzi w nim poczucie winy – nie otacza mnie tłum potencjalnych zalotników, więc nigdy nie mogłam sobie pozwolić na luksus odmowy.
Bridgerton zacisnął zęby.
– I sądzisz, że ujawnienie się jako lady Whistledown zwiększy liczbę twoich zalotników?
– Próbujesz mnie obrazić? – zgrzytnęła zębami.
– Próbuję być realistą. Chyba całkiem zapomniałaś, co to znaczy!
– Nigdy nie powiedziałam, że zamierzam ujawnić się jako lady Whistledown.
Colin chwycił kopertę z ostatnim artykułem i podsunął jej pod nos.
– A to? Co to jest?
Wyrwała mu ją i wyszarpnęła artykuł ze środka.
– Przepraszam pokornie – odparła, cedząc każde słowo. – Chyba przeoczyłam zdanie, w którym zdradzam moją tożsamość.
– Myślisz, że ten twój łabędzi śpiew w najmniejszym bodaj stopniu stłumi zainteresowanie tożsamością lady Whistledown? Och, wybacz – teatralnym gestem położył dłoń na sercu – powinienem powiedzieć "twoją tożsamością". W końcu nie chcę odmówić ci chwały…
– Teraz jesteś po prostu obrzydliwy – zauważyła, a jakiś głosik w jej mózgu zastanawiał się cicho, czemu jeszcze nie zalała się łzami. To przecież był Colin, człowiek, którego kochała od zawsze, a który teraz zachowywał się tak, jakby jej nienawidził. Czy było na świecie coś bardziej godnego łez?
A może nie o to chodziło. Może powodem tego smutku, który w niej narastał, była śmierć marzeń. Jej marzeń o nim. Stworzyła sobie doskonały obraz jego osoby, tymczasem z każdym słowem, jakie rzucał jej w twarz, stawało się coraz bardziej oczywiste, że jej marzenia były tylko mrzonką.
– Staram się coś wyjaśnić – rzekł, wyrywając jej z rąk kartkę. – Spójrz na to. Przecież to jak zaproszenie do dalszego śledztwa. Drwisz sobie z ludzi, wyzywasz ich, aby cię rozszyfrowali.
– Wcale nie to jest moim zamiarem!
– Może nie jest zamiarem, jednak tak to właśnie wygląda.
Z pewnością miał trochę racji, ale była na niego zbyt zła, aby mu ją przyznać.
– To ryzyko, które muszę podjąć – odparła, krzyżując ramiona na piersi i znacząco odwracając wzrok. – Przez jedenaście lat udawało mi się uniknąć wykrycia. Nie sądzę, abym musiała się tym przejmować teraz.
Bridgerton westchnął z rezygnacją.
– Masz w ogóle jakieś pojęcie o pieniądzach? Masz pojęcie, ilu ludzi chciałoby dostać do ręki tysiąc funtów lady Danbury?