Spojrzała na niego pustym wzrokiem. Potrzebowała kilku sekund, żeby uprzytomnić sobie, że to rok 1824, a nie 1814, a ona siedzi w powozie z Colinem Bridgertonem, a nie kuli się w kącie sali balowej, usiłując uciec przed Cressidą Cowper.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Skinęła głową. Chciała, żeby tak było.
Colin zamierzał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Przez dłuższą chwilę nie zamykał ust. Wreszcie położył rękę na jej dłoni i rzekł:
– Porozmawiamy o tym później?
Tym razem zdołała skinąć głową. Rzeczywiście, marzyła jedynie o tym, aby to potworne popołudnie dobiegło końca. Musiała wyjaśnić tylko jeszcze jedną sprawę.
– Cressida nie została skompromitowana – wyszeptała.
Bridgerton odwrócił się ku niej z wyrazem lekkiego zmieszania w oczach.
– Słucham?
Podniosła nieco głos.
– Cressida powiedziała, że to ona jest lady Whistledown, a jakoś nie jest skompromitowana.
– Dlatego, że nikt jej nie uwierzył – odparł. – A poza tym – dodał bez namysłu – ona jest… inna.
Powoli, bardzo powoli Penelope zwróciła ku niemu twarz. Oczy miała dziwnie nieruchome.
– W jakim sensie jest inna?
Colina ogarnęło uczucie zbliżone do paniki. Wiedział, że to nie są właściwe słowa, zanim jeszcze skończył je wymawiać. Jak jedno malutkie zdanie, kilka słów, może mieć tak niszczycielską moc?
Ona jest inna.
Wiedzieli oboje, co to oznacza. Cressidą była popularna. Cressidą była piękna. Cressidą wszystko potrafiła znieść z imponującą godnością.
Penelope zaś…
Była Penelope. Penelope Featherington. I nie miała ani powiązań, ani siły ducha, które uchroniłyby ją przed kompromitacją. Bridgertonowie mogli stanąć za nią murem, ofiarować pomoc, ale nawet oni nie byliby w stanie powstrzymać jej upadku. Każdy inny skandal zapewne udałoby się opanować, ale lady Whistledown przez te jedenaście lat zdążyła obrazić prawie każdą ważną osobę na Wyspach Brytyjskich. Kiedy ludzie ochłoną z zaskoczenia, przyjdzie czas na nieprzyjemne uwagi.
Penelope nie będzie chwalona za spryt i inteligencję ani za odwagę.
Będzie nazywana złośliwą, podłą i zazdrosną.
Colin dobrze znał "towarzystwo". Wiedział, jak się zachowują jego znajomi. Z osobna arystokratów stać było na pojedyncze akty wspaniałomyślności, ale w grupie przejawiali skłonność do schodzenia do najniższego poziomu. A ten poziom był doprawdy bardzo, bardzo niski.
– Rozumiem – Penelope przerwała ciszę.
– Nie – zaprzeczył szybko. – Nie rozumiesz. Mnie…
– Nie, Colinie – odparła z bolesną niemal powagą. – Wiem. Po prostu chyba miałam nadzieję, że ty jesteś inny.
Pochwycił jej spojrzenie i nagle jego dłonie znów znalazły się na jej ramionach, ściskał ją z taką siłą, że nie mogła się odwrócić. Milczał, pozwolił, żeby to jego oczy zadawały pytania.
– Myślałam, że we mnie wierzysz – szepnęła. – Że widzisz coś poza brzydkim kaczątkiem.
Jej twarz była mu tak dobrze znana. Widział ją tysiące razy, a jednak do niedawna nie mógł powiedzieć, że przyjrzał jej się uważniej. Czy pamiętał, że ma mały pieprzyk za lewym uchem? Czy kiedykolwiek dostrzegł ciepły blask jej skóry? Czy odkrył maleńkie złote plamki wokół jej brązowych źrenic?
Jak to możliwe, że tyle razy z nim tańczyła, a on nigdy nie zauważył jej pełnych, kształtnych ust, jakby stworzonych do pocałunków?
Oblizywała wargi, kiedy była zdenerwowana. Widział, jak to robiła tamtego dnia. Z pewnością nieraz powtarzała ten gest przez dwanaście lat ich znajomości, ale dopiero dziś widok jej języka sprawił, że serce boleśnie ścisnęło mu się tęsknotą.
– Nie jesteś brzydka – zapewnił niskim, rozgorączkowanym tonem.
Wytrzeszczyła oczy.
– Jesteś piękna – wyszeptał.
– Nie – odparła tak cicho, że ledwie słyszalnie. – Nie mów rzeczy, w które sam nie wierzysz.
Wbił palce w jej ramiona.
– Jesteś piękna – powtórzył. – Nie wiem jak… nie wiem, kiedy… – Dotknął jej ust, czując na koniuszkach palców jej gorący oddech. -…ale jesteś – dokończył.
Pochylił się i pocałował ją, powoli, z czcią niemal, już bez zaskoczenia, że tego pragnie, że jej całej pragnie tak bardzo. Wstrząs minął, pozostała prosta, pierwotna potrzeba naznaczenia jej, napiętnowania jako swoją własność.
Własność?
Cofnął się i spojrzał na Penelope, uważnie badając wzrokiem jej twarz.
Dlaczego nie?
– Co się stało? – szepnęła.
– Jesteś piękna – odrzekł, potrząsając głową w zmieszaniu. – Nie rozumiem, dlaczego nikt inny tego nie dostrzega.
W piersi Penelope rozkwitło nagle coś ciepłego. Nie potrafiła tego nazwać, ale czuła się tak, jakby ktoś rozgrzał jej krew. Ciepło promieniowało od jej serca, powoli rozprzestrzeniając się wzdłuż ramion, na brzuch, aż po koniuszki palców stóp.
Upoiło ją. Sprawiło, że odetchnęła.
Nagle stała się kompletną ludzką istotą.
Nie była piękna. Wiedziała, że nie jest, wiedziała, że może uchodzić najwyżej za dość ładną i to w lepszych dniach. Ale Colin uważał, że jest piękna, a kiedy na nią spoglądał… Czuła się piękna. Czuła się tak po raz pierwszy w życiu.
Pocałował ją znowu, tym razem jego usta były natarczywe, zgłodniałe, pieszczotliwe. Budziły jej ciało i zmysły. Miała wrażenie, jakby w jej żołądku fruwały motyle, a w miejscach, gdzie jego dłonie spoczywały na zielonym materiale sukni, skóra zaczęła ją piec pożądaniem.
Nie pomyślała ani przez chwilę, że źle czyni. Ten pocałunek był wszystkim, czego uczono ją unikać i obawiać się, ale ona wiedziała całą sobą, że nigdy w życiu nic nie było bardziej właściwe. Urodziła się dla tego mężczyzny i tyle lat próbowała zaakceptować bolesną prawdę, że on urodził się dla kogo innego.
Przyznanie się do błędu sprawiło jej niewyobrażalną rozkosz.
Pragnęła jego, pragnęła tych pocałunków, tego szaleństwa. Chciała być piękna, choćby tylko w oczach tego jednego mężczyzny.
A kiedy Colin delikatnie ułożył ją na pluszowych poduszkach powozu, sennie pomyślała, że to jedyne oczy, które się liczą na tym świecie.
Kochała go. Zawsze go kochała. Nawet teraz, kiedy był na nią taki wściekły, że z trudem go rozpoznawała, kiedy tak się na nią gniewał, że nawet nie była pewna, czy go lubi… nawet teraz go kochała.
Chciała należeć do niego.
Kiedy pocałował ją po raz pierwszy, przyjęła jego awanse z pasywną przyjemnością, tym razem postanowiła, że będzie aktywną partnerką. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jest tutaj, z nim, a z pewnością nie pozwoliłaby sobie nawet zamarzyć, że kiedykolwiek Colin pocałuje ją jeszcze raz.
To może się już nigdy więcej nie wydarzyć. Może już nigdy nie poczuje przygniatającego ją rozkosznego ciężaru jego ciała, nieprzyzwoitego łaskotania jego języka na ustach.
Miała tę jedną jedyną szansę. Jedyną, aby przeżyć chwilę, której wspomnienie towarzyszyć jej będzie do grobu. Jedyną szansę, aby sięgnąć po niebiańską rozkosz.
Jutro będzie straszne, bo przyniesie świadomość, że znajdzie się inna kobieta, z którą będzie żartował, śmiał się, którą poślubi, ale dzisiaj…
Dziś należało do niej.
I na Boga, sprawi, że Colin będzie pamiętał jej pocałunek.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów. Początkowo z wahaniem – to, że chciała być aktywną, chętną partnerką nie oznaczało, że wiedziała, co robić. Jego usta powoli wysysały z niej cały rozum, rozsądek i inteligencję, ale i tak stwierdziła ze zdumieniem, że jego włosy w dotyku przypominały włosy Eloise, które czesała niezliczoną ilość razy. I nieba…
Zachichotała.