Выбрать главу

– Z pewnością nie to! – odparła szczerze.

– Nie jestem skończonym gburem – oświadczył.

Penelope otrzepała pył i żwir z rękawów.

– Nie mówiłam, że jesteś, po prostu…

– Mogę cię zapewnić – dodał z miną śmiertelnie urażonego – że nie zachowuję się tak wobec kobiety z twoim urodzeniem, nie składając jej propozycji małżeństwa.

Penelope otwarła szeroko usta.

– Nic mi nie odpowiesz? – zapytał.

– Wciąż usiłuję zrozumieć, co właściwie chciałeś powiedzieć – przyznała.

Colin wsparł dłonie na biodrach i przyglądał jej się bez cienia zażenowania.

– Musisz przyznać – rzekła, opuszczając głowę, by móc patrzeć przez zasłonę rzęs – że zabrzmiało to tak, jakbyś… eee… jak to ładnie nazwałeś? Już wcześniej składał takie propozycje.

Bridgerton skrzywił się.

– Oczywiście, że nie składałem. A teraz weź mnie pod ramię, zanim zacznie lać.

Penelope spojrzała w czyste błękitne niebo.

– Przy twojej szybkości myślenia możemy tu stać jeszcze tydzień – rzucił niecierpliwie.

– No cóż… – Odchrząknęła. – Z pewnością możesz mi wybaczyć konsternację wywołaną tak ogromną niespodzianką.

– I kto tu teraz krąży wokół tematu? – mruknął.

– Słucham?

Zacisnął dłoń na jej ramieniu.

– Idziemy.

– Colinie! – wrzasnęła prawie, potykając się o własne stopy, kiedy wciągał ją po schodach. – Czy jesteś pewien…?

– Albo teraz, albo nigdy – odparł niemal wesoło. Wydawał się bardzo zadowolony z siebie, co ją nieco dziwiło, gdyż postawiłaby całą swoją fortunę – a jako lady Whistledown zebrała pokaźną sumkę – że jeszcze na chwilę przed zatrzymaniem się powozu nie zamierzał jej prosić o rękę.

Może nawet przed wymówieniem tych słów. Bridgerton spojrzał na nią.

– Czy mam zastukać?

– Nie, ja…

Zastukał jednak, a właściwie zaczął walić pięścią.

– Briarly. – Penelope spróbowała się uśmiechnąć na widok lokaja, który otworzył im drzwi.

– Panienka – mruknął, unosząc brew z zaskoczeniem. – Pan Bridgerton.

– Czy pani Featherington jest w domu? – zapytał Colin oschle.

– Tak, ale…

– Doskonale. – Śmiałym krokiem Colin wszedł do holu, bezceremonialnie ciągnąc za sobą Penelope. – Gdzie jest?

– W salonie, ale powinienem panu wyjaśnić, że…

On był już jednak w połowie holu, a Penelope krok za nim (nie miała wielkiego wyboru, ponieważ wciąż mocno trzymał ją za ramię).

– Panie Bridgerton! – ryknął kamerdyner, z lekka przerażony.

Penelope obejrzała się, ale jej stopy nadal podążały za Colinem. Briarly nigdy nie panikował. W żadnej sprawie. Jeśli uważał, że nie powinni teraz wchodzić do salonu, to miał widocznie powód.

Może nawet…

O, nie!

Wbiła obcasy w podłogę, ślizgając się po drewnianym parkiecie, gdyż jej towarzysz nie ustępował.

– Colinie! – zawołała, krztusząc się przy pierwszej sylabie. – Colinie!

– Co? – syknął, nie zatrzymując się.

– Myślę, że naprawdę… Aaaaj! – Jej ślizgające się obcasy zahaczyły o krawędź chodnika i całym ciałem poleciała do przodu.

Bridgerton chwycił ją zręcznie i pomógł odzyskać równowagę.

– Co się dzieje?

Spojrzała nerwowo na drzwi salonu. Były lekko uchylone, ale może w środku było na tyle głośno, że matka nie słyszała, co się dzieje w holu.

– Penelope – niecierpliwił się Colin.

– Eee… – Wciąż jeszcze był czas na ucieczkę. Rozejrzała się gorączkowo wokół siebie, choć nie wierzyła, że w holu znajdzie jakieś rozwiązanie.

– Penelope. – Colin nerwowo stukał butem o podłogę. – Co się dzieje, u diabła?

Obejrzała się na Briarlyego, który tylko wzruszył ramionami.

– To naprawdę może nie być najlepsza chwila na rozmowę z moją matką.

Bridgerton uniósł brew, naśladując minę kamerdynera sprzed kilku sekund.

– Chyba nie planujesz dać mi kosza, co?

– Nie, naturalnie, że nie – odparła pospiesznie, choć jeszcze nie oswoiła się z myślą, że jej się oświadczył.

– Więc jest to najlepsza chwila z możliwych – odrzekł tonem ucinającym wszelkie protesty.

– Ale to…

– Co?

Wtorek, pomyślała z rozpaczą. A właśnie minęło południe, co oznacza, że…

– Idziemy – rzekł Colin i, zanim zdążyła go powstrzymać, pchnął drzwi.

Colin ruszył do salonu z myślą, że choć dzień nie potoczył się zgodnie z planami, jakie poczynił rankiem, niemniej sprawy przybierały zdecydowanie miły obrót. Poślubienie Penelope wydawało się rozsądnym posunięciem, a jeśli brać pod uwagę niedawne wydarzenia w powozie, zaskakująco kuszącym.

Ledwie jednak przekroczył próg salonu, pomyślał, że trafił właśnie do swego najgorszego koszmaru.

Matka Penelope nie była sama. Wraz z nią w pokoju znajdowali się wszyscy Featheringtonowie, obecni i byli, wraz z małżonkami i kotem.

Było to najbardziej przerażające zbiorowisko ludzi, jakie Colin widział w życiu. Rodzina Penelope była… no cóż, jeśli nie liczyć Felicity (do której zawsze miał nieco podejrzliwy stosunek, w końcu jak można zaufać komuś, kto się przyjaźni z Hyacinth?)… zatem była to rodzina… Nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa. Z pewnością nie było to nic pochlebnego (choć może udałoby mu się uniknąć naprawdę obraźliwych określeń). Ale czy istniało słowo, którym można by opisać lekką tępotę, nadmierną gadatliwość, wścibstwo, przerażającą nudę i… nie, nie można było o tym zapomnieć, zwłaszcza odkąd rodzinne grono powiększyło się o Roberta Huxleya – niewiarygodną hałaśliwość?

Dlatego Colin po prostu się uśmiechnął. Tym swoim szerokim, przyjacielskim, nieco złośliwym uśmiechem. Zwykle to wystarczało za wszystkie wyjaśnienia. Dzisiaj nie stało się inaczej. Featheringtonowie uśmiechnęli się również i – dzięki Bogu – nic nie powiedzieli.

A przynajmniej nie od razu.

– Colinie – odezwała się pani Featherington z widocznym zaskoczeniem. – Jak miło, że sprowadziłeś Penelope na to rodzinne spotkanie.

– Rodzinne spotkanie? – powtórzył. Spojrzał na Penelope, która stała z boku z nieszczęśliwą miną.

– Co wtorek – odpowiedziała słabiutkim głosem. – Nigdy ci nie mówiłam?

– Nie – odparł, choć wiedział, że to pytanie padło głównie na użytek rodziny. – Nie mówiłaś.

– Bridgerton! – ryknął Robert Huxley, który poślubił najstarszą z sióstr Featherington, Prudence.

– Huxley – uprzejmie przywitał go Colin, cofając się dyskretnie. Lepiej zawczasu zadbać o swoje bębenki, na wypadek gdyby szwagier Penelope zamierzał opuścić swoje stanowisko przy oknie.

Huxley na szczęście nie ruszył się z miejsca, ale za to drugi ze szwagrów Penelope, dobrotliwy, choć z lekka nieobecny duchem Nigel Berbrooke podszedł do gościa i powitał go potężnym klepnięciem w ramię.

– Nie spodziewałem się ciebie – zawołał jowialnie.

– Nie – mruknął Colin. – Też mi się tak zdaje.

– W końcu to tylko rodzina – zauważył Berbrooke. – A ty nie należysz do rodziny. Przynajmniej do mojej.

– Przynajmniej na razie – dopowiedział Colin, zerkając na Penelope, która oblała się ciemnym rumieńcem.

Gdy przeniósł wzrok na panią Featherington, ta wyglądała tak, jakby za chwilę miała zemdleć z wrażenia. Colin jęknął, pomimo uśmiechu. Nie chciał, aby usłyszała ten komentarz. Poprosiwszy Penelope o rękę, zamierzał zachować ów fakt jakiś czas w tajemnicy. Zależało mu bowiem na zaskoczeniu. Gdyby Portia Featherington od razu poznała jego intencje, próbowałaby zapewne odwrócić kota ogonem (przynajmniej w myślach) i wmawiać wszystkim, że to ona zaaranżowała ten związek