Выбрать главу

Z drugiej wszakże strony, nie były one całkiem uzasadnione, ponieważ Colin Penelope nie kochał. A przynajmniej nie powiedział jej tego.

Zachowywał się jednak jak zakochany. Uczepiła się więc tej myśli i starała się nie zastanawiać nad tym, czego jej nigdy nie wyznał.

Czyny mówią więcej niż słowa, prawda?

A jego czyny sprawiały, że czuła się jak księżniczka,

– Panno Featherington! Panno Featherington!

Penelope obejrzała się i uśmiechnęła. Ten głos mógł należeć tylko do lady Danbury. Rozpędzając tłum laską, starsza dama dotarła w końcu do miejsca, w którym stały z Eloise.

– Lady Danbury, jak miło panią widzieć…

– He, he, he! – Uśmiech sprawił, że pomarszczona twarz hrabiny odmłodniała o kilkadziesiąt lat. – Zawsze miło jest mnie widzieć, nieważne, co mówią inni. I ciebie też, mała diablico. Patrz, co narobiłaś.

– Czy to nie genialne? – zapytała Eloise.

Penelope spojrzała na przyjaciółkę. Mimo trudności z akceptacją jej zamążpójścia Eloise naprawdę szczerze cieszyła się z jej szczęścia. Nagle przestało mieć znaczenie to, że stoją pośrodku zatłoczonej sali balowej, gdzie wszyscy patrzą na nią, jak na jakiś egzotyczny okaz. Obróciła się i gorąco uściskała Eloise, szepcząc jej do ucha:

– Naprawdę cię kocham.

– Wiem – odrzekła równie cicho Eloise.

Lady Danbury głośno zastukała laską w podłogę. – Ja tu wciąż jestem, moje panie!

– Och, przepraszam – odparła Penelope z zakłopotaną miną.

– Nie szkodzi – odparła lady Danbury z niezwykłą u niej pobłażliwością. – To milo widzieć, jak dwie dziewczyny się obejmują, zamiast szczypać, jeśli chcecie wiedzieć.

– Dziękuję, że pani przyszła – rzekła z uśmiechem Penelope.

– Za skarby świata nie opuściłabym tej okazji – prychnęła staruszka. – He, he, he! Ci wszyscy głupcy, którzy się zastanawiają, jak go zmusiłaś do oświadczyn. A wystarczyło być jedynie sobą.

Panna Featherington otwarła usta, a oczy napełniły jej się łzami.

– Ależ, lady Danbury, to chyba najmilsze…

– Nie, nie – głośno przerwała jej hrabina. – Nic z tych rzeczy. Nie mam czasu i ochoty na sentymenty. – Przy czym dyskretnie wyjęła chusteczkę i musnęła nią oczy.

– Ach, lady Danbury – zawołał Colin, podchodząc i otaczając ramieniem talię Penelope. – Miło panią widzieć.

– Przyszłam pogratulować pańskiej narzeczonej – nieco oschłe odparła starsza dama.

– Ach, ale to ja jestem osobą, której należy gratulować.

– Hmm… Prawda, święta prawda. – Pokiwała głową. – Chyba masz pan rację. Jest lepszym kąskiem, niż ktokolwiek sądzi.

– Ja o tym wiem – oświadczył Colin głosem tak przejmującym, że Penelope przeszedł dreszcz. – A teraz pani wybaczy, muszę przedstawić narzeczoną bratu – dokończył łagodnie.

– Przecież znam twojego brata – zaprotestowała Penelope.

– Nazwij to tradycją – rzekł. – Musimy cię oficjalnie powitać na łonie rodziny.

– Och! – Na myśl o tym, że zostanie panią Bridgerton, poczuła, jak oblewa ją fala gorąca. – Jak uroczo.

– Anthony pragnąłby wznieść toast – ciągnął Colin – a potem ja poprowadzę Penelope do walca.

– Bardzo romantycznie – zgodziła się lady Danbury.

– Tak, ja jestem z tych romantycznych – lekko odparł Colin.

Eloise prychnęła głośno. Brat spiorunował ją wzrokiem.

– Jestem.

– Mam nadzieję – syknęła. – Dla Penelope.

– Czy oni zawsze tak się kłócą? – lady Danbury zwróciła się do Penelope.

– Zazwyczaj.

– To dobrze. Moje dzieci prawie się do siebie nie odzywają. Oczywiście, nie ze złej woli. Po prostu nie mają wspólnych tematów. Smutne to.

Colin zacisnął dłoń na ramieniu narzeczonej.

– Musimy już iść.

– Oczywiście – odrzekła, ale kiedy ruszyli w stronę Anthony'ego, który stał po drugiej stronie sali, obok podium dla orkiestry, nagle od strony drzwi dobiegły ich dziwne i niepokojące odgłosy.

– Uwaga! Uwaga!

Penelope pobladła jak ściana.

– O, nie… – wyszeptała mimo woli. To się nie miało stać. Nie dzisiaj.

– Uwaga!

Poniedziałek! – wykrzyknęła w duchu. Powiedziała drukarzowi: w poniedziałek, na balu o Mottramów.

– Co się dzieje? – spytała lady Danbury.

Do sali wbiegło dziesięciu młodocianych uliczników. W dłoniach mieli stosy papierów, które rozrzucali niczym ogromne płatki konfetti.

– Ostatni artykuł lady Whistledown! – krzyczeli chórem. – Czytajcie! Poznajcie prawdę!

17

Colin Bridgerton znany był z wielu rzeczy. Znany był z urody, co nie było niespodzianką: wszyscy mężczyźni Bridgertonów byli przystojni. Słynny był jego lekko skrzywiony uśmiech, który roztapiał kobiece serca nawet z drugiego końca zatłoczonej sali balowej, a niejedną młodą damę przyprawił o omdlenie, a właściwie o delikatny zawrót głowy i upadek, który spowodował dopiero wyżej wspomniane omdlenie. Znany był ze swego uroku, umiejętności rozluźniania atmosfery uprzejmym uśmiechem i zabawnym komentarzem.

Nie był jednak znany z napadów gniewu. Wielu ludzi nie wiedziało nawet, że jest do gniewu zdolny.

W istocie, z powodu niezwykłego (praktycznie niewyczerpanego) opanowania, nikt się nie zorientował, że właśnie był świadkiem jego napadu gniewu. Może z wyjątkiem przyszłej żony, która mogła obudzić się następnego poranka z potężnym sińcem na ramieniu.

– Colinie! – jęknęła, spoglądając na jego zaciśniętą dłoń.

On jednak nie miał zamiaru puszczać. Wiedział, że sprawia jej ból, wiedział, że to raczej nieładnie z jego strony, ale w tym momencie był tak cholernie wściekły, a miał do wyboru: albo ściskać jej ramię, albo stracić panowanie nad sobą w obliczu pięciuset najmilszych i najbliższych im gości.

Uważał, że podjął słuszną decyzję.

Zabije ją. Skoro tylko znajdzie jakiś sposób, żeby wywlec ją z tej przeklętej sali balowej, zabije ją nieodwołalnie. Uzgodnili przecież, że lady Whistledown to przeszłość, że zapomną o wszystkim. To się nie miało zdarzyć. Sama się prosi o kłopoty!

– Bajeczne! – wykrzyknęła Eloise, chwytając w locie gazetkę. – Absolutnie, zdecydowanie niesamowite. Założę się, że wyszła z ukrycia, aby świętować twoje zaręczyny.

– Czy to nie urocze? – wycedził Colin.

Penelope nie odezwała się, była bardzo, bardzo blada.

– O nieba!

Colin spojrzał na siostrę, która po przeczytaniu artykułu zamarła z szeroko otwartymi ustani.

– Niech pan złapie jedną dla mnie, panie Bridgerton! – rozkazała lady Danbury, uderzając go laską po nodze. – Nie wierzę, że wydała gazetkę w sobotę. To chyba coś mocnego.

Colin pochylił się i podniósł z podłogi dwie kartki, jedną podał lady Danbury, a drugą zatrzymał dla siebie, choć właściwie wiedział, co zawiera.

Najbardziej gardzę mężczyznami, którzy uważają za zabawne pobłażliwe poklepanie damy po dłoni ze słowami "Kobieta ma prawo zmienić zdanie". Ponieważ uważam, że słowa zawsze należy popierać czynami, postaram się, aby moje opinie były szczere, a decyzje trwałe.

Kiedy 19 kwietnia napisałam mój artykuł, byłam szczerze przekonana, Miły Czytelniku, że jest on ostatni. Jednakże pozostające poza moją kontrolą (a mówiąc szczerze, i bez mojej zgody) wydarzenia zmusiły mnie, abym raz jeszcze wzięła pióro do ręki.

Panie i Panowie, Autorka NIE jest lady Cressidą Twombley. Osoba ta jest przebiegłą oszustką i serce by mi pękło, gdyby lata mojej ciężkiej pracy przypisano właśnie jej.