Usiłowała nie czuć rozczarowania. Usiłowała sobie wmówić, że nie ma prawa oczekiwać od Colina spełnienia wszystkich jej marzeń, że niepotrzebnie wyidealizowała sobie jego obraz, ale…
Ale wciąż chciała, by był tym człowiekiem, którego sobie wymarzyła.
Czuła się winna za każdym razem, kiedy ogarniało ją rozgoryczenie. To był przecież Colin! Colin, na litość boską! Colin, który był tak bliski doskonałości, jak tylko można sobie to wyobrazić. Nie miała prawa doszukiwać się w nim wad, a jednak…
A jednak to czyniła.
Chciała, aby był z niej dumny. Chciała tego bardziej niż czegokolwiek na świecie, bardziej, niż pragnęła jego samego.
Małżeństwo było dla niej czymś bardzo cennym. Pomijając niezręczne momenty, również i jej mąż był dla niej kimś ważnym. Przestała zatem wspominać o lady Whistledown. Zmęczyły ją ponure miny Colina, nie chciała oglądać grymasu niezadowolenia wykrzywiającego jego usta.
Nie oczekiwała, że ten temat zniknie z ich życia już na zawsze. Praktycznie na każdym towarzyskim spotkaniu słyszeli wzmiankę o jej alter ego. Ale nie musiała rozmawiać o tym w domu.
Pewnego ranka siedzieli przy śniadaniu, oddając się lekturze porannej prasy. Penelope szukała też tematu do rozmowy.
– Sądzisz, że powinniśmy wyjechać na miesiąc miodowy? – zapytała, rozsmarowując na bułeczce grubą warstwę konfitury malinowej. Może nie powinna tyle jeść, ale konfitura była smaczna, a ona niespokojna.
Zmarszczyła brwi, najpierw spojrzawszy na bułeczkę, a potem już bez szczególnego powodu. Nie miała pojęcia, że jest aż tak zdenerwowana. Myślała, że będzie w stanie zepchnąć problem lady Whistledown na dalszy plan.
– Może nieco później – odparł Colin, sięgając po konfiturę. – Możesz mi podać grzankę?
W milczeniu spełniła jego prośbę.
Podejrzewała, że powinna się cieszyć z tego, iż w ogóle potrafił oderwać się od jedzenia. Chyba że właśnie spoglądał na talerz ze śledziem, a ona sądziła, że na nią. Zdaje się, że właśnie tak było. Trudno było konkurować ze śniadaniem o uwagę Colina.
– Penelope? – zagadnął ją mąż.
Zamrugała oczami.
– Wyglądasz na rozczarowaną.
– Och! No tak, rzeczywiście, jestem rozczarowana. – Spojrzała na niego z bladym uśmiechem. – Nigdy nigdzie nie wyjeżdżałam, a ty zwiedziłeś pół świata. Myślę, że mógłbyś mnie zabrać gdzieś, gdzie ci się najbardziej podobało. Może do Grecji? Albo do Italii? Zawsze chciałam zobaczyć Italię.
– Spodobałaby ci się – mruknął z roztargnieniem, skupiony bardziej na jajecznicy niż na temacie rozmowy. – Myślę, że zwłaszcza Wenecja.
– Dlaczego mnie zatem tam nie zabierzesz?
– Zabiorę – odparł, nadziewając na widelec kawałek bekonu i wkładając go do ust. – Ale nie teraz.
Penelope zlizała kroplę konfitury z bułeczki i starała się nie wyglądać na zdruzgotaną.
– Jeśli musisz wiedzieć – rzekł Colin z westchnieniem – powodem, dla którego nie chcę wyjechać, jest… – Spojrzał na otwarte drzwi i skrzywił się ze złością. – Nie, nie mogę tu o tym mówić.
Wytrzeszczyła oczy.
– Masz na myśli… – Napisała palcem na obrusie dużą literę "W".
– Właśnie.
Spojrzała na niego zaskoczona, że sam podjął ten temat, a jeszcze bardziej tym, że nie wyglądał na zdenerwowanego.
– Ale dlaczego? – zapytała wreszcie.
– Jeśli tajemnica się wyda – odrzekł enigmatycznie, na wypadek gdyby służba kręciła się w pobliżu, co o tej porze było normalne – muszę być w mieście, żeby zminimalizować szkody.
Penelope załamała się. Nie cierpiała, kiedy mówił o niej jako o przyczynie szkód. A on robił to nieustannie, choć nie bezpośrednio. Znów spojrzała na bułeczkę, zastanawiając się, czy chce ją zjeść. Nie upierałaby się przy tym.
Ale i tak ją zjadła.
20
W kilka dni później, wróciwszy z zakupów w towarzystwie Eloise, Hyacinth i Felicity, Penelope zastała męża siedzącego za biurkiem w gabinecie, dziwnie zgarbionego, studiującego jakąś książkę czy dokument.
– Colinie?
Poderwał głowę. Chyba nie słyszał, jak wchodziła, co było dziwne, bo nie starała się go zaskoczyć.
– Penelope… – Wstał z miejsca. – Jak tam… eee… to, co robiłaś w mieście?
– Zakupy – odparła z pełnym rozbawienia uśmiechem. – Poszłam na zakupy.
– Właśnie. Poszłaś. – Lekko zakołysał się na piętach. – Kupiłaś coś?
– Czepek – odparła. Kusiło ją, żeby dodać "i trzy pierścionki z brylantami", aby sprawdzić, czy w ogóle jej słucha.
– Dobrze, dobrze – mruknął. Wyraźnie spieszyło mu się do przerwanego zajęcia.
– Co czytałeś? – zapytała.
– Nic – odparł i prawie odruchowo dodał: – właściwie czytałem jeden z moich dzienników. – Jego twarz przybrała dziwny wyraz, nieco onieśmielony, nieco zaczepny, jakby czuł się zakłopotany przyłapaniem na gorącym uczynku, a jednocześnie rzucał wyzwanie.
– Mogę spojrzeć? – zapytała, nie zmieniając tonu głosu.
Trudno jej było zaakceptować fakt, że Colin czuje się niepewnie. Wzmianka o dziennikach sprawiła, że ujawniła się jego wrażliwość, co było zaskakujące i… zarazem wzruszające.
Penelope zawsze uważała go za osobę szczęśliwą i zadowoloną z życia. Był pewny siebie, przystojny, lubiany i inteligentny.
Wielokrotnie – częściej, niż zdołałaby zliczyć – wracała z herbatki u Eloise, zwijała się w kłębek na łóżku i marzyła o tym, żeby urodzić się Bridgertonem. Dla nich życie było takie łatwe. Byli mądrzy, atrakcyjni, bogaci i wszyscy zdawali się ich lubić. A ona nie mogła ich nawet znienawidzić za to, ponieważ byli mili.
Teraz i ona należała do Bridgertonów, jeśli nie z urodzenia, to poprzez małżeństwo, i faktycznie jej życie stało się lepsze, choć może nie tyle wiązało się to z przybraniem nowego nazwiska, ile z szaloną miłością, jaką żywiła dla męża, a który jakimś bajecznym cudem to uczucie odwzajemniał.
Zycie jednak nie było doskonałe, nawet Bridgertonów.
Nawet Colin – złoty młodzieniec, zawsze uśmiechnięty i obdarzony diabelskim poczuciem humoru, miał swoje czułe punkty. Prześladowały go niespełnione marzenia i ukryte lęki. Ocena Penelope była zatem niewłaściwa, nie uwzględniała bowiem drobnych niedostatków.
– Nie muszę widzieć wszystkiego – powiedziała uspokajająco. – Może jeden lub dwa krótkie ustępy. Sam wybierz. Może coś, co najbardziej lubisz.
Colin spojrzał tępo w otwarty zeszyt, jakby był zapisany po chińsku.
– Nie wiem, co mógłbym wybrać – wymamrotał. – Wszystko jest podobne.
– Na pewno nie. Rozumiem to lepiej niż ktokolwiek inny. – Rozejrzała się wokół i szybko podbiegła do drzwi, żeby je zamknąć. – Napisałam mnóstwo artykułów. Zapewniam cię, że wcale nie były podobne. Niektóre uwielbiałam. – Uśmiechnęła się nostalgicznie, wspominając zadowolenie i dumę, które odczuwała za każdym razem, kiedy napisała coś, co uważała za szczególnie udane. – To było miłe, wiesz, o czym mówię?
Pokręcił głową.
– To uczucie, które cię ogarnia – próbowała wyjaśnić – kiedy wiesz, że użyłeś odpowiednich słów. A naprawdę potrafisz to docenić wówczas, kiedy pół dnia siedziałeś zgarbiony nad czystą kartką papieru, nie wiedząc, jak zacząć.
– To akurat znam.
Penelope powstrzymała uśmiech.
– Wiem, że znasz także to pierwsze. Jesteś doskonałym pisarzem, Colinie. Czytałam twoje prace.