Penelope podniosła wzrok i spojrzała mężowi prosto w oczy.
– Wiem, że cenisz sobie ich opinię.
– To prawda – zgodził się. – Ale twoją cenię sobie bardziej. – Przyglądał jej się przez chwilę bardzo uważnie, obserwując zmieniający się wyraz jej twarzy.
– Ale nie podoba ci się moje pisanie – odrzekła z wahaniem i… nadzieją.
Colin położył jej dłoń na policzku i łagodnie skierował jej twarz ku światłu.
– Nie możesz mylić się bardziej – rzekł poważnie. – Jesteś wspaniałą pisarką. "Rozgryzasz" ludzkie charaktery i przedstawiasz je z niezrównaną wnikliwością. Przez dziesięć lat rozbawiałaś ludzi. Sprawiałaś, że się krzywili. Że myśleli!
W tydzień później, siedząc przy biurku w saloniku, Penelope czytała dzienniki Colina i na osobnej kartce notowała pytania i komentarze. Mąż poprosił ją o pomoc w zredagowaniu zapisków i było to zajęcie doprawdy frapujące. Oczywiście, cieszyła się z tego, że Colin powierzył jej tak ważne zadanie. Oznaczało to, że ufa jej osądowi i docenia jej umiejętności.
Była jednak szczęśliwa również z innego powodu. Potrzebowała zajęcia. Początkowo, gdy zrezygnowała z wydawania "Kronik", cieszyła się odzyskanym wolnym czasem. Czuła się jak na wakacjach – pierwszych od dziesięciu lat. Czytała jak szalona, wręcz pochłaniała książki, które kupiła kiedyś, a do których nawet nie zajrzała. Spacerowała, jeździła konno po parku, przesiadywała na małym dziedzińcu za domem na Mount Street, delektując się wspaniałą wiosenną pogodą i unosząc twarz ku słońcu – na minutę czy dwie, tyle tylko, by poczuć ciepło jego promieni.
A potem był ślub i miliony drobiazgów, które całkowicie zaprzątnęły jej uwagę. Nie miała okazji zorientować się, że w jej życiu zabrakło czegoś ważnego.
Redagowanie gazetki nigdy nie zajmowało jej wiele czasu, ale zawsze musiała zachowywać czujność, nasłuchiwać, rozglądać się. Kiedy zaś nie pisała artykułów, rozmyślała o nich, desperacko usiłując zapamiętać jakieś szczególnie udane sformułowania, aby po dotarciu do domu je zanotować. Dzięki temu jej umysł stale pozostawał zajęty.
Nie miała pojęcia, jak bardzo tęskniła za kolejnymi wyzwaniami dla niego, dopóki nie zajęła się nowym projektem.
Właśnie zapisywała pytanie dotyczące opisu willi toskańskiej na sto czterdziestej trzeciej stronie drugiego tomu dzienników Colina, kiedy lokaj delikatnie zastukał w otwarte drzwi, aby powiadomić ją o swej obecności.
Penelope uśmiechnęła się z zażenowaniem. Pracując, zapominała o całym świecie. Metodą prób i błędów Dunwoody doszedł wreszcie do tego, że aby zwrócić jej uwagę, musi narobić trochę hałasu.
– Ma pani gościa, pani Bridgerton – oznajmił.
Penelope podniosła wzrok Przypuszczalnie była to któraś z jej sióstr albo któreś z rodzeństwa Bridgertonów.
– Doprawdy? Któż to taki?
Lokaj podszedł i podał jej na tacy wizytówkę. Penelope spojrzała i otwarła szeroko usta, najpierw w szoku, a potem z przerażenia. Na kremowym tle widniały dostojne czarne litery układające się w dwa słowa: "Lady Twombley".
Cressida Twombley? A cóż ją tu sprowadza?
Ogarnęły ją złe przeczucia. Jeśli Cressida przyszła z wizytą, należało się spodziewać kłopotów. Cressida sprawiała wyłącznie kłopoty.
– Czy mam powiedzieć, że nie ma pani w domu? – zapytał Dunwoody.
– Nie – odparła z westchnieniem. Nie była tchórzem, a lady Twombley na pewno nie sprawi, że się nim stanie. – Przyjmę ją. Daj mi tylko chwilę, żebym zdążyła poskładać papiery. Ale…
Dunwoody zatrzymał się i lekko przekrzywił głowę, czekając, aż Penelope dokończy zdanie.
– Nieważne – mruknęła.
– Jest pani pewna, pani Bridgerton?
– Tak. Nie. – Jęknęła. Właśnie zaczęła się wahać. Kolejny nieprzyjemny skutek wpływu Cressidy na Penelope, która w obecności rywalki stawała się pozbawioną pewności siebie głuptaską. – Chodzi mi o to, że… jeśli lady Twombley pozostanie dłużej niż dziesięć minut… czy możesz wymyślić coś pilnego, co wymagałoby mojej natychmiastowej obecności? Natychmiastowej!
– Sądzę, że to możliwe.
– Doskonale, Dunwoody – odparła ze słabym uśmiechem. Być może było to pójście łatwiejszą drogą, ale obawiała się, czy zdoła tak poprowadzić rozmowę, aby w którymś momencie mogła Cressidzie pokazać drzwi, a nie miała najmniejszego zamiaru spędzać z nią całego popołudnia.
Lokaj skinął głową i wyszedł. Penelope ułożyła papiery w równy stosik, zamknęła dziennik Colina i położyła na wierzchu, żeby wpadający przez otwarte okno wiatr nie zwiał arkuszy z biurka. Następnie podeszła do sofy i usiadła dokładnie pośrodku z nadzieją, że wygląda na opanowaną i odprężoną.
Jak gdyby wizyta Cressidy Twombley mogła ją odprężyć…
W chwilę później w drzwiach salonu stanęła sama Cressida, zaledwie czekając, aż Dunwoody ją zaanonsuje. Jak zwykle wyglądała pięknie: każdy złocisty włos na swoim miejscu, nieskazitelna cera, błyszczące oczy, strój wedle najnowszej mody oraz doskonale dopasowana torebka.
– Cressido – odezwała się Penelope – cóż za niespodzianka. – "Niespodzianka" było najgrzeczniejszym ze słów, jakimi mogła określić tę wizytę.
Usta przybyłej damy wygięły się w tajemniczym, nieco drapieżnym uśmiechu.
– O, z pewnością – odrzekła.
– Nie usiądziesz? – zapytała kurtuazyjnie Penelope. Przez całe życie uczono ją dobrych manier, trudno więc jej było teraz o nich zapomnieć. Gestem wskazała najbliższy fotel, najmniej wygodny w pokoju.
Lady Twombley przysiadła na skraju, ale nawet jeśli jej było niewygodnie, nie dała tego po sobie znać. Uśmiech nie znikał jej z twarzy, wydawała się chłodna i opanowana.
– Z pewnością zastanawiasz się, co tutaj robię – zagaiła.
Niewiele było powodów, aby zaprzeczać, więc Penelope skinęła głową.
– Jak ci się żyje w małżeństwie? – padło nieoczekiwane pytanie.
– Słucham? – Penelope zamrugała zaskoczona.
– To chyba zdumiewająca zmiana tempa – zauważyła Cressida.
– Tak – ostrożnie odparła Penelope. – Ale bardzo mile widziana.
– Mmm, tak. Musisz teraz mieć strasznie dużo czasu, jestem pewna, że nie wiesz, co ze sobą zrobić.
Ciarki przebiegły Penelope po skórze,
– Nie wiem, o czym mówisz – odparła.
– Doprawdy?
Wyczuła, że gość oczekuje odpowiedzi, więc dodała z lekką irytacją:
– Nie, nie wiem.
Cressida milczała przez moment, lecz jej przebiegła mina mówiła aż nadto wiele. Rozejrzała się po pokoju, aż jej oczy spoczęły na biurku, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała gospodyni.
– Co to za papiery? – zapytała.
Oczy Penelope powędrowały w kierunku równiutko ułożonych pod dziennikiem Colina arkuszy. Cressida nie mogła wiedzieć, że to coś ważnego, bo kiedy weszła do salonu, Penelope siedziała już na sofie.
– Nie rozumiem, dlaczego interesują cię moje prywatne dokumenty – odrzekła.
– Och, nie obrażaj się – rzuciła Cressida z dźwięcznym śmieszkiem, który Penelope nieco przeraził. – To tylko uprzejma konwersacja. Pytam o twoje zainteresowania.
– Rozumiem – odparła Penelope, próbując wypełnić milczenie, jakie nastąpiło po tych słowach.
– Jestem bardzo spostrzegawcza – dodała lady Twombley.
Penelope pytająco uniosła brwi.
– W istocie moje zdolności obserwacyjne są doskonale znane w najlepszych kręgach towarzyskich.
– Widocznie ja nie mam tam znajomych – odparła Penelope.
Cressida była zbyt pochłonięta wsłuchiwaniem się we własne słowa, aby zareagować.
– Dlatego właśnie uważałam – mówiła w zamyśleniu – że będę w stanie przekonać "towarzystwo", iż to ja jestem lady Whistledown.