Выбрать главу

– Ale dokąd idziesz? – krzyknęła, zrywając się z sofy.

– Muszę pomyśleć – odparł, nieruchomiejąc z ręką na klamce.

– Nie możesz pomyśleć tutaj, ze mną? – zapytała.

Rysy jego twarzy złagodniały. Zawrócił i podszedł do niej. Wyszeptał jej imię, czule ujmując jej twarz w dłonie.

– Kocham cię – rzekł niskim, pełnym żaru głosem. – Kocham cię całym sobą, jakim byłem, jestem teraz i pragnę być.

– Colinie…

– Kocham cię moją przeszłością i kocham cię za przyszłość. – Pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta. – Kocham cię za dzieci, które będziemy mieć, i za lata, które razem spędzimy. Kocham cię za każdy mój uśmiech i co więcej, za każdy twój uśmiech.

Penelope opadła na sofę.

– Kocham cię – powtórzył. – Wiesz o tym, prawda?

Skinęła głową, przymykając oczy. Otarła się policzkiem o jego dłoń.

– Mam wiele spraw do załatwienia – rzekł. – Nie będę w stanie się skupić, jeśli zacznę myśleć o tobie, o tym, czy płaczesz, czy cierpisz…

– Nic mi nie będzie – odrzekła szeptem. – Teraz, kiedy już ci powiedziałam, wszystko jest w porządku.

– Ja to naprawię – obiecał solennie. – Tylko mi zaufaj.

– Całą sobą – odrzekła, otwierając oczy.

Uśmiechnął się i nagle zrozumiała, że mówi prawdę. Wszystko będzie dobrze. Może nie dzisiaj i nie jutro, ale będzie. Tragedia nie przeżyje spotkania z uśmiechem Colina.

– Nie sądzę, aby okazało się to konieczne – powiedział i pogładził ją czule po policzku. Ruszył do drzwi i jeszcze raz się obejrzał. – Nie zapomnij o dzisiejszym przyjęciu u mojej siostry.

Penelope jęknęła.

– Musimy tam iść? Publiczne występy są ostatnią rzeczą, na jaką teraz mam ochotę.

– Musimy – odparł. – Daphne nieczęsto wydaje bale, będzie strasznie zawiedziona, jeśli się nie pojawimy.

– Wiem – przyznała Penelope z westchnieniem. – Wiedziałam od początku. Wybacz.

Uśmiechnął się smutno.

– Nie szkodzi. Dzisiaj masz prawo do odrobiny złego humoru.

– Tak. – Usiłowała odpowiedzieć mu uśmiechem. – Chyba mam.

– Wrócę niedługo – obiecał.

– Dokąd… – zaczęła, ale ugryzła się w język. Widać było, że Colin nie ma ochoty odpowiadać na pytania.

Ku jej zdumieniu odpowiedział jednak.

– Idę zobaczyć się z bratem.

– Z Anthonym?

– Tak.

Skinęła głową zachęcająco i mruknęła:

– Idź. Nic mi nie będzie.

Źródłem siły Bridgertonów zawsze była rodzina. Jeśli Colin czuł, że potrzebuje rady brata, powinien się do niego niezwłocznie udać.

– Nie zapomnij się przygotować do balu u Daphne – przypomniał jej.

Penelope skinęła głową bez przekonania i odprowadziła go wzrokiem do drzwi.

Podeszła do okna. Czekała, aż Colin pojawi się na zewnątrz, ale nie zobaczyła go. Musiał pójść prosto do stajni. Westchnęła, przysiadając na parapecie, Nie miała pojęcia, że aż tak bardzo pragnęła zobaczyć go jeszcze raz.

Żałowała, że nie zna jego planów. Żałowała, że nie mogła być pewna, iż w ogóle je ma.

Jednocześnie jednak czuła się dziwnie spokojna. Colin wszystko naprawi. Powiedział, że tak będzie, a on nigdy nie kłamie.

Wiedziała, że wciąganie w spisek lady Danbury nie jest najlepszym pomysłem, ale jeśli Colin nie wpadnie na nic mądrzejszego, czyż będą mieli inne wyjście?

Na razie spróbuje zapomnieć o wszystkim. Była tak znużona, że marzyła tylko o tym, aby przymknąć oczy i nie myśleć o niczym, co najwyżej o zielonych oczach męża i cieple jego uśmiechu.

Jutro pomoże Colinowi w rozwiązywaniu ich problemów.

Dzisiaj będzie odpoczywać. Zdrzemnie się, a potem zastanowi, jak stawić czoła "towarzystwu", zwłaszcza że na balu będzie też Cressida, obserwująca każdy jej ruch i czyhająca na pierwsze fałszywe posunięcie.

A wydawałoby się, że po prawie dwunastu latach udawania skromnej Penelope Featherington bez wysiłku odegra swą rolę i zdoła ukryć prawdziwe "ja". Przedtem jednak jej sekret byl bezpieczny. Obecnie wszystko się zmieniło.

Penelope zwinęła się w kłębek i przymknęła oczy.

Teraz wszystko wyglądało inaczej, ale czy to oznacza, że musi być gorzej?

Wszystko będzie w porządku. Musi być. Koniecznie.

Prawda?

Colin zaczął żałować, że wziął powóz. Lepiej było się przejść – w szybkim marszu sprężystym krokiem dalby upust swej furii. Wiedział jednak, że czas ma ogromne znaczenie i mimo że ruch był obecnie największy, powozem dotrze do Mayfair znacznie szybciej niż pieszo.

Jednak ściany powozu wydawały się zamykać wokół niego, powietrze było zbyt gęste, by nim oddychać, i niech to piorun trzaśnie, przewrócony wóz mleczarza zablokował ulicę!

Bridgerton wystawił głowę przez drzwiczki i prawie wyskoczył z powozu, zanim ten się zatrzymał.

– Bogowie! – mruknął, obejmując wzrokiem scenę.

Ulica zasłana była potłuczonym szkłem, wszędzie płynęły strumienie mleka, trudno było zdecydować, kto hałasuje głośniej – konie, wciąż spętane uprzężą, czy kobiety na chodniku, których suknie zostały ochlapane.

Colin wysiadł z powozu, ale wkrótce okazało się, że z jego pomocą czy bez Oxford Street pozostanie nieprzejezdna przez co najmniej godzinę. Sprawdził zatem tylko, czy ktoś zaopiekował się końmi z zaprzęgu mleczarza, poinformował swego stangreta, że pójdzie piechotą, po czym ruszył przed siebie.

Groźnie patrzył w twarze mijanych przechodniów, czerpiąc przewrotną radość z faktu, że nie potrafili znieść jego spojrzenia. Prawie marzył, żeby któryś z nich się odezwał, bo wtedy on mógł się na niego rzucić. Nieważne, że jedyną osobą, którą istotnie chciał zabić, była Cressida Twombley – w tej chwili każdy mógł posłużyć za cel.

Gniew sprawiał, że stawał się nierozsądny. Niepodobny do siebie.

Wciąż nie wiedział, co się z nim stało, kiedy Penelope powiedziała mu o groźbach Cressidy. Było to coś więcej niż oburzenie, więcej niż irytacja. Było to coś fizycznego, co krążyło w jego żyłach i pulsowało pod skórą. Chciał kogoś uderzyć. Chciał kopać, walić pięściami w ścianę.

Był wściekły, kiedy Penelope opublikowała ostatnią gazetkę. Nie sądził jednak, że wściekłość może się spotęgować.

A może był to po prostu inny rodzaj gniewu.

Ktoś próbował zranić osobę, którą kochał nade wszystko. Jak mógł to tolerować? Jak mógł do tego dopuścić? Odpowiedź była prosta – nie mógł. Musiał to powstrzymać. Musiał coś zrobić.

Po wielu latach radosnego marszu przez życie, wyśmiewania się z dziwactw innych, nadszedł czas, aby samemu wziąć się do dzieła.

Podniósł wzrok i zdumiał się, że stoi przed Bridgerton House. Dziwne, ale nie myślał już o nim jako o swoim domu. Wyrósł tutaj, a jednak w tej chwili zdecydowanie był to dom jego brata. Jego domem było Bloomsbury. Bloomsbury i Penelope. Dom był tam, gdzie była Penelope.

– Colinie?

Obejrzał się raptownie. Za nim stał Anthony, widocznie wracał z miasta. Skinieniem głowy wskazał drzwi.

– Chciałeś zastukać?

Colin wbił w brata tępe spojrzenie i nagle zdał sobie sprawę, że stoi na tych schodkach już od dłuższego czasu.

– Colinie? – powtórzył Anthony, z troską marszcząc czoło.

– Potrzebuję twojej pomocy – rzekł Colin. Nie musiał mówić nic więcej.

Penelope była już ubrana na bal, kiedy pokojówka przyniosła jej liścik.

– Danwoody dostał to od posłańca – wyjaśniła dziewczyna, po czym z lekkim dygnięciem opuściła pokój, by pani mogła spokojnie przeczytać wiadomość.

Penelope ostrożnie otworzyła kopertę i wyjęła pojedynczą kartkę papieru, pokrytą starannym pismem, które tak dobrze już poznała, odkąd zaczęła poprawiać dzienniki Colina.