Teraz jednak nie chciał już dłużej czekać. I po raz pierwszy zdecydował się na wyjazd do swej drugiej ojczyzny, Hiszpanii. Bez grosza w kieszeni, ze świadomością, że musi się spieszyć, autostopem przejechał przez Europę, a było to w czasach, kiedy autostopowiczów niechętnie zabierano. Mimo to zdołał dotrzeć na południe. Nie miał innego punktu wyjścia niż dawne rodzinne strony nad wielkimi słonymi jeziorami w okolicach Costa Blanca. Powrócił do San Miguel de Salinas.
To było bardzo przykre przeżycie. Napłynęły wspomnienia okrucieństw Leona. Okazało się również, że okolicę zabudowano letnimi domami, które należały do Anglików, Niemców i Skandynawów, Jordi ledwie poznawał, gdzie jest.
Wyjechał stąd jako sześciolatek. Nie znał ludzi, którzy teraz mieszkali w San Miguel de Salinas. Od pewnego czasu jednak rozmyślał nad pewną teorią. Nieustające kuszenie mnichów, powtarzających mu „Przybądź do Santiago”, wcześniej wyobrażał sobie jako wezwanie do Santiago de Compostela. Teraz jednak miał wątpliwości. Doprawdy, czy torturowanie i karanie heretyków śmiercią były tak powszechnie stosowane akurat w Santiago de Compostela? Czy pod tym względem bardziej nie zasłynęła Salamanca? No i co z Caceres?
Wszystkie te miejsca leżały zbyt daleko. Jordi nie miał możliwości się tam dostać, ale dowiedział się o istnieniu pewnego klasztoru, położonego w stosunkowo bliskiej odległości. Mieszkał w nim pewien uczony człowiek, który z całą pewnością mógł mu udzielić bardziej szczegółowych informacji.
Jordi bowiem usłyszał kiedyś, jak ktoś wspominał o istnieniu zakonu, który miał w swej nazwie słowo „Santiago”. A mógł to być zakon rycerski.
Od pewnego sąsiada, który znał niegdyś rodzinę Jordiego, choć on sam, rzecz jasna, nie pamiętał tego człowieka, udało mu się pożyczyć samochód. Otrzymał od niego też wskazówki, w jaki sposób szukać drogi do klasztoru franciszkanów Santa Ana dei Monte w Jumilla.
Krętymi leśnymi ścieżkami dotarł do klasztoru położonego na uboczu u stóp góry w sosnowym lesie, z rozległym widokiem na ciągnące się w dole doliny. W klasztorze urządzono teraz muzeum. Jordiego oprowadził po nim życzliwy administrator, o którego kościelną godność Jordi zapomniał spytać. W myślach nazywał go przeorem.
Tak, tak, człowiek ten słyszał o zakonie Santiago, założonym około roku 1170. Rycerze zakonni posiadali wielkie majątki ziemskie w dzikiej, pięknej górskiej okolicy Maestrazgo w Aragonii.
W owym czasie istniało bardzo wiele rozmaitych rycerskich zakonów, wśród nich templariusze, którzy zdobywali coraz większą władzę. W czternastym wieku papież rozwiązał ów zakon. W Hiszpanii spadek po oskarżonych o herezję templariuszach, wywodzących się od krzyżowców, przejęły rdzennie hiszpańskie zakony. Takim właśnie całkowicie hiszpańskim zakonem byli rycerze Santiago. W roku 1476 zmarł ich wielki mistrz, a królowa Izabela doprowadziła do tego, by nowym wielkim mistrzem zakonu został jej mąż, król Ferdynand, dzięki czemu zdobył on całkowitą władzę nad wszystkimi zakonami rycerskimi. Z czasem potęga rycerzy Santiago zaginęła.
No cóż, Jordi usiłował coś z tego wywnioskować, nie bardzo mu się to jednak udawało. Spytał miłego przeora o Santiago de Compostela. Czy możliwe, że kaci inkwizycji grasowali również i tam?
Niewiele się o tym mówiło, lecz przecież oni byli wszędzie. Dlaczego więc w tym mieście miałoby ich nie być?
Jordi podziękował przeorowi i pojechał z powrotem do San Miguel de Salinas.
Tak wiele, albo tak mało, zyskał podczas swej pierwszej podróży. Musiał wracać do Norwegii.
Upłynęły następne dwa lata wypełnione pracą. Jordi wprost płonął z chęci kolejnego wyjazdu do Hiszpanii, bo właśnie wtedy wywnioskował, że być może rozmowa z Eliem Navarro dałaby mu coś więcej. Musiał odnaleźć Elia. Niestety, niemal całe zarobki Jordiego pochłaniało wykształcenie Antonia.
Niekiedy w późne wieczory ciarki przechodziły mu po plecach, gdy pomyślał o swojej samotności. Mieszkał sam, Antonio bowiem dzielił mieszkanie z innymi studentami.
Jordi nie miał żadnej przyszłości. Zdobył sobie co prawda wielu przyjaciół w licznych miejscach pracy, oni jednak wiedli własne życie, a gdy dzień pracy się kończył, Jordi samotnie wracał do domu, do swoich tłumaczeń.
Samotność zaczęła doskwierać mu jeszcze dotkliwiej, kiedy znalazł pewną młodą dziewczynę, która obudziła w nim nieznane dotąd uczucia. Nie śmiał się jej pokazywać, ale ukradkiem odwiedzał miejsca, w których czasami bywała.
Odnosił wrażenie, jakby w tej dziewczynie odnalazł swą drugą połowę. Nie chciał nazywać ich bliźniaczymi duszami, bo określenia tego i tak nadużywano, a poza tym tak naprawdę bardzo niewiele wiedział o jej duszy. Po prostu ogromną przyjemność sprawiało mu patrzenie na nią, choć jednocześnie przynosiło też wielki ból.
Jordi wiedział przecież, że jest skazany na śmierć, zostały mu zaledwie dwa lata życia. Nie miał prawa choćby próbować wiązać się z kobietą na tak krótki czas, wszak taki związek mógł być powodem wielkiego cierpienia.
Dlatego właśnie starał się w samotności znosić swój smutek, ten, który czasami ściskał go w piersi tak mocno, że ledwie mógł oddychać, był niczym jękliwy ton z pradawnych lasów i bezludnych pustkowi, przesycony tęsknotą i udręką jak sama ziemia. Myślał o tej dziewczynie dniem i nocą, nie mógł zaznać spokoju, nie potrafił się skupić.
Jordi wiedział, że dziewczyna nazywa się Unni Karlsrud. Miała długie, ciemne włosy i ciemne oczy z długimi rzęsami. Uważał ją za nieskończenie piękną, lecz pewnego razu, kiedy był w towarzystwie dwóch kolegów z pracy, a ona akurat przechodziła z koleżanką, obaj koledzy zachwycili się właśnie koleżanką, a o Unni nie wspomnieli ani słowem. Ogromnie go to zdziwiło. Czyż oni nie widzieli czystej linii jej czoła, tego błysku poczucia humoru w oku, bezradnej samotności w onieśmielonym niekiedy spojrzeniu?
Nie, to jasne. Unni była niewysoka, może nawet nieco zbyt krępa, podczas gdy ta druga dziewczyna wyglądała jak prawdziwa walkiria o długich jasnych włosach. Zdaniem Jordiego jednak Unni otaczała aura charyzmy i gdy na nią patrzył, nogi się pod nim. uginały.
Dobry Boże, tak bardzo pragnął żyć. Chciał zobaczyć, w jakim kierunku podąży świat, pragnął poznać tę dziewczynę i przeżyć z nią całe swoje życie.
Kolejne zwoje pergaminów, które otrzymał, zawierały upomnienia i nakazy, by zmierzał dalej drogą, na którą wstąpił. Jaką drogą? zastanawiał się Jordi w duchu. Surowe twarze rycerzy prześladowały go wciąż we śnie, a jednocześnie wabiące okrzyki mnichów stawały się co – raz bardziej intensywne. Byli nieprzyjemnie natrętni, ich złe spojrzenia wprost się do niego lepiły, a gdy szeptali z naciskiem, kropelki śliny padały mu na twarz.
Po takich snach podrywał się z krzykiem i przez chwilę nie mógł złapać powietrza, zanim w końcu odzyskiwał spokój.
Życzenie mnichów było jasne jak słońce: Chcieli, aby udał się do Santiago, prawdopodobnie do Santiago de Compostela – na tereny stanowiące ich królestwo, gdzie bez trudu mogli go pojmać.
Mniej oczywiste było, czego oczekują od niego rycerze. Żądali pomocy – ale w czym?
Walka o Jordiego stawała się coraz bardziej gwałtowna. Dlaczego obu stronom tak zależało akurat na nim?
Dlatego, że starał się znaleźć odpowiedź? Dlatego, że podjął walkę i być może natrafił na jakiś ślad?
Nawet jeśli tak, to na jaki?
Chyba że…?
Chyba że te rzucone mimochodem przez Antonia słowa naprawdę coś oznaczały?
Próby odnalezienia Elia Navarro to jak szukanie igły w stogu siana. Ale to, co powiedział Antonio?