Выбрать главу

Było to w ostatnim roku życia Jordiego. Wkrótce miał skończyć dwadzieścia cztery lata i powoli ogarniała go coraz większa desperacja. Siedzieli we dwóch razem z Antoniem, jedząc lunch, była niedziela i mogli spędzić czas razem. Nie pamiętał już, jak doszło do rozmowy o Leonie, ale Antonio spytał: „Dlaczego właściwie Leon cię prześladował, kiedy byliśmy dziećmi? Czy wiesz, że pytał o ciebie nawet wtedy, gdy już zabrała go policja?”

Nie zabrzmiało to być może wcale jak nić, której warto się uchwycić, lecz Jordi ją złapał. Postanowił iść śladem Leona. Los również mu w tym sprzyjał. Przypadkiem zobaczył w gazecie ogłoszenie pewnego biura podróży: skromne wyjazdy po bardzo obniżonych cenach. Niesłychanie tania tygodniowa wycieczka do północno – zachodnich rejonów Hiszpanii, a więc akurat w okolice, które tak bardzo interesowały Jordiego (w przeciwieństwie do licznej rzeszy turystów, i zapewne dlatego tak tanie). Niestety, musiał pożyczyć trochę pieniędzy z konta, które założył dla Antonia.

Ostatniego wieczoru przed wyjazdem do Hiszpanii Jordi jak zwykle poszedł się przejść brzegiem morza. I nagle – a może raczej należałoby powiedzieć: powoli – uświadomił sobie, że dostrzega coś w oddali na skraju plaży.

Zmrużył oczy, by lepiej widzieć. To coś przypominało jeźdźca. Samotnego jeźdźca stojącego nieruchomo i przyglądającego mu się z uwagą, jak gdyby niepewnego, czy powinien się zbliżyć.

Ten obraz wkrótce zniknął.

Może to naprawdę był jeden z rycerzy? Może zrozumieli w końcu, że on rzeczywiście usiłuje odnaleźć odpowiedź na zagadkę, dotyczącą magicznej granicy dwudziestego piątego roku życia? I gdy to zrozumieli, postanowili mu się ukazać?

Jordi nie wiedział.

W Hiszpanii wszystko było tańsze niż w Norwegii. Jordi zabrał z sobą odpowiednią kwotę zaoszczędzonych pieniędzy. Poprzysiągł sobie, że po powrocie do Norwegii będzie po dwakroć ciężej pracował, by Antonio nie musiał przez niego cierpieć.

Głównym zadaniem, jakie sobie wyznaczył, było odnalezienie Elia. Na szukanie miał zaledwie pięć dni. Niestety, nie powiodło mu się. Nie wiedział nawet, od czego powinien zacząć poszukiwania. Wydawało mu się, że wie, lecz uliczka, w którą się zapuścił, okazała się ślepa.

Lepiej natomiast poszło mu z odnalezieniem tropu Leona. Zanim Jordi opuścił Norwegię, sprawdził, w jakim rejonie Hiszpanii Leon odbywał karę więzienia. Okazało się, i być może nie było to wcale takie nieoczekiwane, że miejscem tym było Santiago de Compostela. Miasto, do którego mnisi pragnęli ściągnąć Jordiego.

Twarze rycerzy, którzy najwyraźniej pragnęli go ostrzec, powiedziały mu, że z wyprawą w tamte rejony łączy się wielkie niebezpieczeństwo. Potwierdziły to jeszcze pochlebne uśmiechy mnichów.

Udało mu się wynająć stary samochód za przystępną cenę i wyruszył do Santiago de Compostela. Ku swemu zdumieniu i nie bez lekkiego przerażenia coraz częściej widywał samotnego jeźdźca, choć za każdym razem trzymał się on w bezpiecznej odległości. Wyraźne też się stało, że jeździec ostrzega go przed zbliżaniem się do katedry i jej otoczenia: klasztoru, zamku i innych potężnych budowli, pochodzących jeszcze z okresu średniowiecza i renesansu. Mnisi mogli kiedyś mieszkać w którymś z najstarszych budynków, to było ich królestwo i tu byli naprawdę niebezpieczni.

Jordi usłuchał więc ostrzeżeń rycerza.

Policja w Santiago de Compostela okazała się życzliwa. Owszem, Leon siedział w tutejszym więzieniu kilkakrotnie, miał bowiem na sumieniu wiele przestępstw. Od pewnego czasu jednak przebywał na wolności, wyszedł jakieś półtora roku, może dwa lata temu.

Czy wiedzieli, dokąd się skierował?

Tak, pytał o mężczyznę o nazwisku Elio Navarro Garcia, jednak w odnalezieniu go policja nie mogła Leonowi pomóc.

Tak więc Jordi i Leon dotarli równie daleko, chyba że Leon zdążył już wytropić Elia i – co byłoby najgorsze – torturami zmusić go do wyjawienia ewentualnych tajemnic, potem zaś go zabić. Coś jednak podpowiadało Jordiemu, że Elio dobrze się ukrył i że miał ku temu bardzo istotne powody.

Elio musiał wiedzieć coś więcej na temat przeszłych pokoleń. Był bratem nieszczęsnych sióstr bliźniaczek, Any i Margarity, a jego stryjem był tajemniczy Santiago, którego ojciec nosił nazwisko „de Navarra”. Szlacheckie nazwisko, może wręcz książęce.

Jordiemu udało się przynajmniej poznać drugie nazwisko Elia. Ponieważ jednak „Garcia” to mniej więcej tyle samo co Berg, Holm czy Andersen w Norwegii, niewiele mu to pomogło.

Pomimo ciągłych zachęt rycerzy Jordi nie czynił żadnych postępów. Gdy przebywał w Santiago de Compostela, atmosfera wokół niego zaczynała stawać się coraz groźniejsza. Życie w mieście toczyło się w leniwym tempie, ludzie wyglądali na zadowolonych i szczęśliwych. Tylko Jordi widywał wśród cieni niezwykłe postaci mnichów w opończach, którzy śledzili go wzrokiem, jak gdyby tylko czekając na to, aż podejdzie dostatecznie blisko, by mogli otoczyć go swym złem i zadać powolną, pełną cierpienia śmierć.

Rycerze jednak zawsze wskazywali mu granicę. Owszem, dotąd, lecz dalej nie wolno się posunąć.

Również Jordi z początku z trudem odróżniał mnichów od rycerzy, nosili wszak podobne szaty. Miał jednak to szczęście, że ojciec zostawił mu list, wkrótce więc nauczył się ich rozpoznawać.

Czas płynął stanowczo zbyt szybko. Tydzień dobiegł końca i Jordi musiał wracać do domu, niezadowolony, że nie poczynił żadnych konkretnych postępów.

Ale właśnie wtedy coś się wydarzyło.

Pierwszego wieczoru, jaki po pobycie w Hiszpanii spędzał w domu, zszedł na brzeg morza. Nie kontaktował się jeszcze z Antoniem, musiał dokładnie sobie przemyśleć, czy przypadkiem podczas wyjazdu czegoś nie przeoczył.

I wtedy znów ujrzał samotnego jeźdźca na brzegu. Letni sezon dawno się już skończył, plaża była pusta, stali na niej tylko we dwóch.

Jordi czekał.

Postąpił kilka kroków naprzód.

Jeździec w mnisiej opończy po chwili wahania nakierował konia w jego stronę.

A jeśli to mnich?

Nie, mnisi nie jeżdżą konno.

Zbliżali się jeden do drugiego, bardzo niepewni siebie nawzajem.

Jordi się zatrzymał. Teraz już dobrze widział tego człowieka, był to przystojny, stosunkowo młody mężczyzna o ciemnych oczach, czarnych włosach, wypielęgnowanej brodzie i wąsach, otaczających zaciśnięte usta.

Jordiemu serce zabiło w piersi.

Jaki blady ten jeździec!

A ten odwrócił konia bokiem do Jordiego i popatrzył na niego surowo. Jordi pokłonił mu się z wielkim szacunkiem, inaczej postąpić nie śmiał, zresztą mężczyzna wręcz zmuszał do takiego zachowania.

I dokładnie tak samo, jak uczynił o wiele później Antonio, Jordi spytał:

– Que quiere? Czego sobie życzysz, panie?

Rycerz nie odpowiedział, pochylił się tylko nad Jordim z wyprostowaną ręką. W dłoni trzymał kawałek skóry, którą najwyraźniej pragnął wręczyć Jordiemu. Najpierw jednak podniósł ją do góry, tak by Jordi mógł ją zobaczyć.

Na skórze narysowano znak, lecz nie był to wcale ten, który Jordi już poznał. Patrzył na zupełnie nowy znak, składający się z dwóch skrzyżowanych linii. Na środku widniało słowo GASTEIZ, którego nie rozumiał. Jeździec trupio sinym paznokciem wskazał jakiś punkt na obrzeżu skóry, punkt nie mający nic wspólnego z liniami.

– Zapamiętam to sobie – powiedział Jordi po hiszpańsku.

Rycerz uroczyście skinął głową, podał mu kawałek skóry i zawrócił konia. Wkrótce potem zniknął w oddali.

10

Niewiele czasu zajęło Jordiemu stwierdzenie, że oto trzyma w ręku bardzo uproszczoną stylizowaną mapę.