Długo się nad nią zastanawiał.
Czy to znaczy, że moje wyjazdy do Hiszpanii były kompletnie pozbawione jakiegokolwiek sensu? Będąc tam, krążyłem po omacku na oślep, a tymczasem w domu, w Norwegii, dostaję to?
Chyba jednak było inaczej. Przypuszczał, że właśnie jego zainteresowanie całą sprawą i podjęcie próby rozwiązania zagadki stanowiły przyczynę, dla której otrzymał ów wyjątkowy podarunek.
Ale co, na miłość boską, może przedstawiać ta mapa? Przejrzał całą swoją wielką mapę Hiszpanii, milimetr po milimetrze, Hiszpania to przecież wielki kraj.
Nie znalazł żadnej miejscowości, która nosiłaby nazwę „Gasteiz”.
Czyżby chodziło o jakiś inny kraj? Sprawdził w leksykonie, przejrzał indeksy we wszystkich atlasach, jakie tylko znalazł. Bez rezultatu.
A może jednak nie jest to wcale nazwa miasta czy wioski? Czyżby to słowo znaczyło zupełnie coś innego?
Może nazwisko?
Jedyną osobą, z którą mógł porozmawiać na ten temat, był Antonio. Brat jednak przebywał na kilkumiesięcznym specjalistycznym kursie w Londynie. Jordi znów odczuł dławiący uścisk samotności i ogarnęła go panika z powodu nieubłaganego upływu czasu.
Wszystko spoczywało na jego barkach.
W rozwiązaniu tajemnicy owego „Gasteiz” dopomógł mu zupełny przypadek. Upłynął już blisko rok, Antonio dostał własny samochód, a wydatki na jego naukę i utrzymanie były pokryte. Jordi mógł w końcu zacząć myśleć również o sobie.
Uczcił to wyjściem na lunch, co zdarzało się bardzo wyjątkowo. Restauracja, którą wybrał, nie była też szczególnie luksusowa, po prostu podawano tam naprawdę smaczne jedzenie.
Właśnie wtedy kilka słów rzuconych przez dwie panie siedzące przy sąsiednim stoliku rozpaliło w nim nową iskrę.
Jedna z kobiet powiedziała ze śmiechem:
– I wyobraź sobie, że jeździliśmy w kółko, szukając miasta Mons, lecz bez względu na to, jak uważnie śledziliśmy mapę, dojeżdżaliśmy do miasta Bergen. W końcu kogoś oświeciło, przecież Belgia jest dwujęzycznym krajem, chodziło o to samo miasto!
Jordi kompletnie znieruchomiał, zapomniał o jedzeniu stygnącego makaronu.
Przecież doskonale wiedział, że na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii miejscowości mają dwie nazwy, hiszpańską i katalońską, lecz różnice są naprawdę niewielkie, na przykład Alicante może się nazywać Ala – cant, zaś Elche – Elx.
Zapomniał jednak o innym rejonie kraju, o Baskonii. Język baskijski bardzo różnił się od hiszpańskiego, zapewne nazwy miejscowości również brzmiały w nim inaczej.
Musiał znaleźć dokładniejszą mapę.
By ją zdobyć, trzeba było iść do konsulatu hiszpańskiego. I rzeczywiście, tam w końcu odkrył, że Gasteiz to Vitoria!
Vitoria, wcale niemałe miasto.
Unni mogła mu była pomóc już dawno temu, miała przecież naprawdę świetną mapę Hiszpanii, ale w tamtym czasie jeszcze nie znała Jordiego, a on swoją mapę kupił w zwykłej norweskiej księgarni.
Wyraźne się stawało, że rycerze od dawna zaczynają się już niecierpliwić. Teraz nareszcie mógł posunąć się o krok naprzód.
W rozmowie telefonicznej, jaką jakiś czas wcześniej odbył z komendą policji w Santiago de Compostela, dowiedział się, że Leon znów trafił za kratki. Trochę to uspokoiło Jordiego, choć tym razem jednak znienawidzony ojczym miał w więzieniu spędzić zaledwie kilka miesięcy.
Jordi nie przejmował się faktem, że Leon wkrótce znajdzie się na wolności. Do tego czasu bowiem miała dla niego upłynąć granica dwudziestego piątego roku życia, a Antonio był nietykalny, przynajmniej dopóki nie spłodzi dziecka, wówczas bowiem przekleństwo spadnie na jego pierworodnego. Antonio jednak w ogóle o tym nie myślał, Jordi był z tego powodu trochę zasmucony, lecz odczuwał również ulgę.
Jemu samemu zostało zaledwie kilka tygodni do chwili, gdy wybije jego godzina.
Ostatniego dnia w pracy w porcie, gdyż właśnie tam dobrze płacili, przyszedł do Jordiego brygadzista i oznajmił, że jakaś pani chciałaby z nim rozmawiać.
Jordi zdziwiony zobaczył, że w jego stronę podchodzi piękna kobieta o bujnych kształtach, wyraźnie pochodząca z południowej Europy.
– Jordi Vargas? – spytała miękko. – Szukałam cię długo, dobrze się ukrywasz. Jest coś, co łączy nas ze sobą.
– Doprawdy? – zdumiał się Jordi.
– Mam przybranego syna, któremu pisana jest śmierć w dwudziestym piątym roku życia.
– Czy chodzi o Mortena? O Mortena Andersena?
– Właśnie tak.
W taki sposób Jordi poznał Flavię Cleve.
Wspaniale było mieć wreszcie sprzymierzeńca. Flavia wkrótce wybierała się do Włoch, myślała również o wyjeździe do Hiszpanii, może więc mogliby się tam spotkać?
Jordi bardzo chętnie na to przystał. Odbyli tego wieczoru niezwykle ważną rozmowę w eleganckim mieszkaniu Flavii.
Dobrze też było się dowiedzieć, że ktoś stara się ochraniać Mortena, Jordi bowiem nie bardzo sobie radził z pilnowaniem i jego, i Antonia. Na to mieszkali zbyt daleko od siebie. Na razie.
Jordi wyruszył więc na swoją trzecią, decydującą wyprawę do Hiszpanii. Tym razem był tak przejęty możliwością dotarcia do jakiegoś konkretnego miejsca dzięki wskazówkom na skórzanej mapie, że nie zdążył poczuć na karku oddechu śmierci.
Miał nadzieję, że przed wyjazdem zobaczy jeszcze Unni, niestety, nie spotkał jej i rozczarowany znalazł się w północnej Hiszpanii.
Miasto Vitoria, czyli Gasteiz, ani trochę go nie interesowało. Od razu wyruszył w kierunku wskazanym przez milczącego rycerza.
Ponieważ wciąż była zima, Pireneje otulała iskrząca się bielą pokrywa śniegu. Widział góry już z samolotu i zdumiał się, jak równo pokryte są śniegiem. Zadziwił go również ogrom obszaru Pirenejów, ich wysokie, lecz mimo to miękko uformowane szczyty. Przypominały wysokie fale na całkowicie białym morzu albo rozleniwiony sztorm, jeśli można się tak wyrazić.
Wynajął samochód i znalazł się teraz na przedłużeniu łańcucha górskiego, pomiędzy Pirenejami a Cordillera Cantabrica, Górami Kantabryjskimi. Krajobraz był tu niewypowiedzianie piękny i zmienny. Nie było wprawdzie śniegu, lecz Jordi jednak zmierzał ku wyżynom. Widział jelenie uciekające przed samochodem albo zastygające w milczącym zdumieniu i dzikie kozy z gatunków, których nazw nie znał.
Domy w nielicznych wioskach, które mijał, miały zadziwiająco wysokie boczne ściany i stały tak blisko siebie jak w mieście, były to jednak chłopskie zagrody.
Jordi czuł się wprost upojony pięknem tych okolic. Wynajęty samochód sprawował się dobrze, słońce świeciło mocno, zapowiadając już wiosnę, a po południu, akurat wtedy gdy kończyła się sjesta i mógł wreszcie coś przekąsić, dotarł do niewielkiej osady, w której, jak się wydawało, droga miała swój koniec. Tu domy był niższe, bardzo szczególne i niezwykle malownicze.
Jeśli dobrze zrozumiał tego rycerza – zjawę i jego mapę, to znalazł się wreszcie u celu.
Wszedł do baru i zamówił kilka tapas, czyli przekąsek. Jakiś bardzo stary człowiek z siwymi kosmykami brody, rękami i twarzą, które nie widziały wody w ciągu ostatnich dwóch tygodni, popatrzył na niego z ciekawością i nawiązała się rozmowa.
Jordi doskonale potrafił rozmawiać ze starszymi ludźmi, a ten człowiek na szczęście mówił po hiszpańsku, brał bowiem udział jako żołnierz w wielkiej wojnie domowej.
– Musiałeś być wtedy bardzo młody – uśmiechnął się Jordi, proponując staruszkowi ser, szynkę i wino.
– Byłem wtedy jeszcze chłopcem, ale walczyć już umiałem.
Rozpoczęła się długa opowieść o udziale w wojnie, wyraźnie mocno ubarwiona, lecz to w niczym nie przeszkadzało. Jordi słuchał cierpliwie, z umiarkowanym podziwem. Musiał bacznie się pilnować, by nie wspominać o ETA, bo przecież nigdy nie wiadomo, jaka będzie reakcja rozmówcy.