Выбрать главу

Kiedy opisy bohaterskich czynów dobiegły końca, na chwilę zapadła cisza, pełna zamyślenia, przerywana jedynie przez staruszka popijającego wino.

W końcu stary znów się odezwał:

– Masz w oczach żal, chłopcze. Czy chodzi o nieszczęśliwą miłość?

Jordi uśmiechnął się ze smutkiem. Zdecydował, że będzie szczery.

– Jestem śmiertelnie naznaczony. Właśnie dlatego tu przybywam. Chcę zobaczyć miejsce, o którym przed śmiercią mówił mój ojciec. Prosił, żebym tu przyjechał.

– Ach, tak?

– Nie powiedział mi jednak wszystkiego wyraźnie. Czy tu w okolicy jest coś niezwykłego? Jakieś bardzo stare miejsce albo budynek? Jeszcze z czasów… Cóż, nie wiem nawet, jak odległych. O ile dobrze zrozumiałem, z okresu rycerstwa.

– Mój ty świecie! – Na twarzy starca odmalowało się zatroskanie, intensywnie myślał. – No cóż, mamy kościół.

Jordi z powątpiewaniem popatrzył na budowlę.

– Nie, ojciec nie wspominał o żadnym kościele.

– O czymś innym? No… jest jeszcze wiadukt z okresu rzymskiego, ale niewiele z niego już zostało. To właściwie porośnięta mchem kupa kamieni.

Kolejna chwila namysłu.

– I oczywiście stara twierdza, ale ona jest przecież zrównana z ziemią, zostało po niej jedynie coś, co wygląda na zawaloną piwnicę. Nawet turyści się nią nie interesują, a oni przecież chcą oglądać wszystko co stare. Skoro ludzie uważają, że wszystko kiedyś było takie piękne, to dlaczego teraz budują takie paskudne domy?

– No właśnie – zgodził się z nim Jordi z głębi serca. – Wiesz, dziadku – podjął po namyśle – chyba przyjrzę się bliżej tej twierdzy. Nie wydaje mi się, żeby ojciec akurat o niej myślał, ale chciałbym ją przynajmniej wykluczyć. Gdzie ją znajdę?

Wyszli razem na ulicę, staruszek wskazał palcem.

– Samochodem daleko nie zajedziesz, musisz iść pieszo. Trzymaj się ścieżki, wtedy nie pobłądzisz. Ale niedługo już będzie ciemno, lepiej wstrzymaj się z tym do rana.

– Rano będę już daleko stąd – uśmiechnął się Jordi. Ogarnęło go podniecenie i nie chciał czekać przez całą noc. – Niestety nie mam latarki.

– Ja też nie – z żalem stwierdził stary.

– Wszystko na pewno pójdzie dobrze – odparł Jordi.

Serdecznie podziękował za miłe towarzystwo, a staruszek żegnał go ze łzami: „Ty nie możesz umrzeć, masz przecież takie dobre oczy”. A potem Jordi pojechał samochodem tak daleko, jak tylko się dało. Droga coraz bardziej się zwężała i stawała coraz bardziej wyboista. I nagle zmieniła się ledwie w ścieżkę.

Tam zatrzymał się i wysiadł. Słońce chowało się już za górami, ale Jordi był zbyt niecierpliwy. Nie pomyślał o tym, że gdy tylko słońce zgaśnie, nadciągnie chłód, dlatego też spokojnie ruszył pachnącą ścieżką ubrany jedynie w koszulkę z krótkim rękawem.

Czuł zapach szałwii, tymianku i lawendy, unoszący się z niskich, rozrzuconych tu i ówdzie po zboczu krzewów. A potem słońce zniknęło, uderzył go chłód ciągnący od pokrytych śniegiem szczytów. Jordi zadrżał z zimna. Powinien być mądrzejszy. Przecież jako dziecko chodził zimą spieczonymi słońcem ulicami Orihueli i znajdował cień, który sprawiał wrażenie mroźnego, tak wielkie występowały różnice temperatur. Tu zaś było jeszcze gorzej.

No i nie wziął latarki. Za bardzo się spieszył i zachował się tak, jakby miał klapki na oczach; jedyne, co posiadało dla niego jakiekolwiek znaczenie, to dotarcie do celu.

Ścieżka wciąż pozostawała stosunkowo wyraźna, z nieba sączyło się trochę światła, chociaż w Hiszpanii prędko robiło się ciemno. O tym wiedział bardzo dobrze. Jeśli ruiny twierdzy nie leżą w zbytnim oddaleniu, to dotrze…

Nie zdążył pomyśleć zdania do końca, a już gwałtownie się zatrzymał.

Budowla była do tego stopnia zrównana z ziemią, iż należało powiedzieć, że właściwie przestała istnieć. Mało brakowało jednak, a Jordi wpadłby w dziurę, kryjącą się wśród krzaków.

– To przecież niebezpieczne – mruknął.

Niemożliwe, żeby jego celem było miejsce tak prymitywne. Znów popełnił błąd, wyruszył w niewłaściwym kierunku i zmarnował jakże cenny czas.

Zapadła już taka ciemność, że zaglądanie do jamy w ziemi byłoby pozbawione jakiegokolwiek sensu. Jordi ledwie widział, gdzie jest. Jak zdoła dostrzec cokolwiek w zawalonej piwnicy pod ziemią?

Ale czy to piwnica? Czy w takich starych budowlach były piwnice? Raczej chyba kry… krypty…

Powoli przestawał myśleć.

Nie był już sam.

Pięciu jeźdźców bezszelestnie zjawiło się za jego plecami. Zsiedli ze swych czarnych wierzchowców i powitali go dostojnie, lecz w milczeniu, jak gdyby chcieli oznajmić:

„Szanujemy cię, lecz to my jesteśmy panami”.

Dali znak, że ma iść za nimi.

Jordiemu serce waliło w piersi tak mocno, iż obawiał się, że straci przytomność.

Dotarł we właściwe miejsce.

11

Dwóch z nich szło przodem, trzej za jego plecami. Posuwali się w dół nierównych, wytartych schodów. Jordiemu ciarki przechodziły po plecach na myśl o tej potężnej eskorcie dawno zmarłych już rycerzy. Nie tylko w grocie panował dojmujący wilgotny chłód, od nich również biło lodowate zimno.

Obciągnięta rękawicą dłoń wskazała pochodnię wiszącą na ścianie. Jordi ją zdjął, po omacku odnalazł w jej pobliżu krzesiwo. Wprawdzie nigdy nie był skautem, okazał się jednak dostatecznie inteligentny, by skrzesać iskry, które wystarczyły do zapalenia pochodni.

Rozejrzał się dokoła. Nie chciał się przyglądać swoim towarzyszom, na szczęście ci dwaj, którzy szli przed nim, byli obróceni do niego plecami. Widział jedynie ich ciemne peleryny i naciągnięte na głowy kaptury.

Rzeczywiście, wszystko się tu zawaliło. Na podłodze z ziemi wśród oderwanych kamiennych bloków ledwie się można było dopatrzyć nielicznych śladów. Nie, tu zapewne nikt nie przychodził, w to miejsce nie zaglądały nawet ciekawskie urwisy. W migotliwym świetle trzaskającej pochodni Jordi spostrzegł, że na ostatnich stopniach musi się przeciskać między zwałowiskami gruzu. Rycerze prześlizgnęli się przez nie bez najmniejszego trudu. Jordi również zdołał się jakoś przedrzeć, choć bardzo się obawiał nie zabezpieczonego sklepienia.

Chyba jeszcze nigdy tak się nie bał. Rozpaczliwie starał się zachować zimną krew.

Dalej przejście wyglądało na zamknięte. Ci dwaj jednak, którzy szli przodem, odwrócili się – Jordi aż jęknął na widok ich zasnutych bielmem oczu i trupio bladych twarzy – i bez słowa pokazali, czego sobie życzą.

Miał przesunąć jeden z kamiennych bloków.

Jak, na miłość boską, ośmieli się to zrobić? Przecież to oznacza zagładę, zarówno dla niego, jak i dla tego, co pozostało z tej ruiny!

Pomyślał jednak, że ludzie musieli chodzić po tym dachu i że on jakimś cudem wytrzymał. Poza tym Jordi nie miał wyboru. To rycerze tutaj rozkazywali, a ich władza była podwójna. Po pierwsze, wywodzili się z wysokiego rodu, po drugie zaś, nie mieli żadnego szacunku dla współczesności.

Jordi odstawił pochodnię i z całej siły zaparł się o kamień.

Ciężki blok ze zdumiewającą lekkością przesunął się na bok, a za nim ukazał się krótki korytarz. Jordi, idąc za rycerzami, musiał mocno się schylić, ale to był najmniejszy problem. Do świadomości chłopaka zaczynało docierać, że będzie musiał stawić czoło znacznie większym wyzwaniom.

Zaczynała się też w nim budzić pewna myśl.

Wyraźnie było widać, że rycerze życzą sobie, aby im w czymś pomógł. I nie chodzi jedynie o odsunięcie kamienia. Czekało coś znacznie ważniejszego. Ale być może są w mocy uczynić coś dla niego w zamian?

Oni i moc? Przecież nie byli w stanie poruszyć nawet kamiennego bloku.