Światło pochodni wydobyło z ciemności kryptę. Nie było w niej trumien, lecz wciąż stały tu kamienne katafalki.
Jordi zdumiony ponad wszelkie granice poświecił na znak widniejący na kamiennej tablicy umieszczonej na ścianie. Dwugłowy gryf. Taki, jakiego widział na kartce, którą pokazywał mu ojciec. Na ścianach widniały również inne znaki i te Jordi także dobrze znal. To były uproszczone symbole umieszczane na pergaminach przychodzących później, jak również w innych miejscach.
Jordi pochylił się w przód, żeby koniuszkami palców dotknąć wielkiej, kamiennej tablicy.
W tej chwili poczuł silne uderzenie w głowę, mało brakowało, a z powodu intensywnego bólu upuściłby pochodnię. Jakby cios miał oznaczać: Niczego nie dotykaj!
Zdumiony i urażony odwrócił się do ubranych na podobieństwo mnichów szlachciców.
– Czego ode mnie chcecie? – spytał.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Czekał. Przyglądał się im po kolei. Rozpoznał najmłodszego, tego, którego spotkał na brzegu morza. Jeden z rycerzy był bardzo stary, trzej pozostali w średnim wieku albo trochę powyżej. Wszyscy nosili brody, czarne bądź siwe, poza tym w ich twarzach nie dało się dostrzec żadnego podobieństwa.
Patrzenie na nich nie było zbyt przyjemne.
Wśród panującej w krypcie ciszy Jordi uświadomił sobie coś niezwykłego.
Oni do niego przemawiali, nie wypowiadając słów, sączyli swoje myśli w jego głowę.
Tak go to zaskoczyło, że dech zaparło mu w piersiach i aż musiał oprzeć się o ścianę.
Z początku miał trudności ze zrozumieniem ich „wypowiedzi”, w końcu jednak pojął, że rycerze myślą w starym języku hiszpańskim, dość znacznie się różniącym od współczesnego. Gdy jednak nauczył się odsiewać słowa i przepuszczać do swej świadomości jedynie czyste myśli, a ponadto poprosił, by przemawiali pojedynczo, poszło już lepiej.
Głos zabrał najstarszy z rycerzy. Wyglądało też na to, że on ma największą władzę.
Jordiemu w oczach migotało od patrzenia na straszną zjawę. Zmusił się jednak do zachowania spokoju i godności, a także do prób uzyskania rozsądnych odpowiedzi.
„Nasz czas ucieka – zaczął starzec. – Jeśli nikt tam nie dotrze, będziemy przeklęci”.
– Nie dotrze do czego?
„Istnieje pewne miejsce, ukryte… „
Stary zacisnął usta, jak gdyby reagując na ostrzeżenie pozostałych.
– Powiedz mi, gdzie to jest, tak bym mógł wam pomóc.
„Nie możemy nic powiedzieć. Jesteśmy związani więzami milczenia, nie mamy mocy, by je zerwać”.
Jordi mówił do nich zwyczajnie, na głos.
– Czy nie jest również możliwe, abyście porozumiewali się ze mną słowami?
Stary rycerz pokręcił głową.
„Ci piekielni mnisi, których usta nie powinny wymawiać słów o wierze w Boga, ci, którzy nas torturowali, obcięli nam języki. Próba mówienia w takich okolicznościach jest poniżej naszej godności”.
Jordi zadrżał.
– O ile dobrze rozumiem, spadło na was przekleństwo. A tego zesłać nie potrafią chyba nawet krwiożerczy mnisi?
„Tak, dotknęło nas przekleństwo. Nas i naszych potomków”.
– Wśród nich i mnie – skonstatował Jordi.
„Tak”.
– Ale kto był w mocy to uczynić?
Jordi usłyszał teraz fragmenty historii, przynajmniej te, które zdołali mu przekazać. Nie dowiedział się wprawdzie, w jaki sposób może pomóc rycerzom, mieli jednak możliwość odkrycia przed nim pewnych rzeczy.
Poznał ich nazwiska, ale wciąż nie wiedział, na czym polegały ich przewinienia. Nie zdradzili mu żadnych szczegółów, o tym bowiem nie wolno im było mówić. Poznał również imiona tych, którzy nie pozwolili im zaznać spokoju.
W czasach współczesnych rycerzom żyło dwoje potężnych czarnoksiężników. Jednym z nich był ohydny czarownik Wamba, z pochodzenia Wizygot. Był sprzymierzeńcem wrogów rycerzy. Tą drugą była czarownica Urraca, Hiszpanka wysokiego rodu, która stała po stronie rycerzy. Tych dwoje stoczyło między sobą zaciekłą walkę.
Miała ona miejsce w Santiago de Compostela, nie w wielkiej katedrze, do której pielgrzymowały tłumy, tam bowiem żaden czarnoksiężnik ani wiedźma nie mieli wstępu, lecz w pewnym małym kościele, jednym z pierwszych, jakie zbudowano w mieście. Kościół ten teraz już nie istniał, na jego miejscu wzniesiono inne wspaniale budowle.
Tu za czasów życia rycerzy inkwizycja prowadziła swoje procesy sądowe, wątpliwego charakteru. Tutaj kaci, jeszcze bardziej wątpliwego charakteru mnisi, mieli swoje narzędzia tortur. Miasto bowiem położone było zbyt daleko od Salamanki i nie wszystkich pogan, heretyków, Żydów i innych niewiernych dało się przetransportować aż tutaj. Można powiedzieć, że powstała swego rodzaju filia, wyszukana komnata tortur dla najbardziej zatwardziałych grzeszników na północy, tych, którzy podawali w wątpliwość istnienie jedynego Boga.
Tych pięciu rycerzy zajmowało dość szczególną pozycję, wiadomo było, że są dobrymi katolikami. Na ich sumieniu ciążyły grzechy innego rodzaju, ale co tam! Tu przecież znajdowały się wszelkie możliwe narzędzia, które będą w stanie ugiąć ich sztywne karki.
„Mnisi” być może kiedyś, w czasach wczesnej młodości, okazywali pokorę w swej wierze. Rosnąca jednak z czasem nietolerancja połączona z królewskim odkryciem, że oto można pozbyć się kłopotliwych wrogów w dość prosty sposób, pod płaszczykiem zwalczania herezji, sprawiała, że mnisi stali się twardzi i żądni władzy. Ogarniał ich coraz większy fanatyzm, a zachętę stanowiło stanowisko wielkiego inkwizytora względem tych, którzy myśleli inaczej. W przekonaniu mnichów Bóg patrzył przychylnie na ich poczynania, których celem było wyplenienie heretyków. Dręczyli, zadawali cierpienie, okaleczali i mordowali w przeświadczeniu, że robią to dla Boga.
Nie była to cała prawda. Nie tylko tym się kierowali. Być może nie zdawali sobie z tego sprawy, lecz w brutalnym torturowaniu i zabijaniu przynajmniej niektórzy odkrywali niezmierną rozkosz.
Oczywiście nie wszyscy mnisi byli tacy, ale sąd inkwizycyjny doskonale wiedział, co robi, posługując się najgorszymi indywiduami.
Owego dnia, tego strasznego ostatniego dnia życia rycerzy, w starym kościele panował półmrok. Światło wpadało jedynie przez witraże w oknach, malując na posadzce niewyraźny, migotliwy wzór.
Pięciu rycerzy było w tym momencie już bliskich śmierci. Wisieli na narzędziach tortur i zamglonymi, na pół oślepionymi oczyma obserwowali zadziwiającą walkę. Z ust ciekła im krew, nieustannie zanosili się kaszlem, by nie pozwolić się zadławić krwi spływającej do gardła.
Nagle pojawiło się kilku mnichów, ciągnąc z triumfem jakąś olbrzymią istotę. Dwóch rycerzy rozpoznało w niej budzącego grozę Wambę, czarownika, o którym mówiono, że żyje już co najmniej sto lat. Zapewne nie była to prawda, lecz plotki, które trafiły na podatny grunt. Wamba był jednak dostatecznie brudny, obdarty i obszarpany, aby przypisywać mu tak sędziwy wiek. Gardłowo wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe dla nikogo słowa, ale mnisi, uradowani, ciągnęli go pod sklepienie kościoła.
Sykiem rozkazywali mu, co ma robić, a Wamba, wywodzący się z dawnego potężnego ludu Wizygotów, który tak jak on znajdował się w żałosnym stanie upadku, brzydził się wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z rycerstwem. Bez wahania więc skazał pięciu rycerzy na wieczną tułaczkę. Po wsze czasy i jeszcze dłużej mieli jeździć konno, błąkać się, nie zaznając spoczynku, jeśli nie zgodzą się na odkrycie swej tajemnicy.
Wówczas zjawiła się Urraca. Piękna, choć starzejąca się już kobieta czym prędzej pospieszyła do kościoła, usłyszawszy, że pojmano dumnych rycerzy. Przerażona skryła się w cieniu, żal ściskał jej serce. Przybyła zbyt późno, by ich ocalić, to było jasne.