Выбрать главу

Tak, musi ratować Antonia i jego ród. Musi ratować Mortena. Musi też pokonać klątwę, ciążącą na rycerzach.

Czuł teraz, jak wszystkie siły opuszczają ciało. Czyżby rozpoczęła się kolejna doba? Ta doba, w której wybije jego godzina?

To również dzień urodzin Mortena, ale on ma zaledwie dwadzieścia lat i jeszcze nie wie, co go czeka.

Coś działo się z Jordim.

Umieram, pomyślał. Ach, Boże, nie mogę oddychać. Nie chcę żadnych bolesnych zmagań ze śmiercią, chcę tylko spokojnie zasnąć.

Mnisi są tutaj. Stoją tak blisko i wpatrują się we mnie. Czekają z nadzieją, są straszni. Ach, nie, nie!

To bardzo boli, nie chcę tego, nie wytrzymam! To wysysa siły z mego serca. Czuję tę straszną, dojmującą bezradność, tę słabość, kiedy serce nie ma już więcej mocy. W płucach szarpie, brakuje mi powietrza, ratunku!

Chcę się z tego wyrwać, lecz nie mogę się ruszyć.

Zwykła walka ze śmiercią nie może być tak bolesna jak to. Czytałem gdzieś, że zaledwie jedna śmierć na sto bywa trudna, w pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach wszystko odbywa się bardzo spokojnie. Po prostu przyjemne przejście w inny stan. W tych obliczeniach nie brano pod uwagę wypadków.

To, czego doświadczam, nie jest ani trochę normalne.

Głowę Jordiego wypełnił potworny huk, w uszach zaczęło wibrować, miał wrażenie, że popękają mu bębenki, i to od wewnątrz. Wydawało mu się, że krzyczy z bólu, lecz również i ten krzyk był wewnętrzny.

O, nie, to nie jest zwyczajna agonia. W jego wnętrzu odbywała się walka pomiędzy dwiema siłami, tą cielesną, zwyczajną, jego ciała, które mówiło, że oto nadszedł już koniec…

I czegoś jeszcze.

Przeraźliwy, straszny huk rozszarpywał go na kawałki. Próbował od niego uciekać, wydawało mu się, że się poruszył, nie wiedział jednak, czy to prawda. I nagle zapadła kompletna cisza.

Taka cisza, jakby szedł przez okolicę pokrytą śniegiem.

Jeśli istniał jakiś świat zewnętrzny, pokój w Madrycie, Flavia i jej przyjaciel Pedro, do Jordiego nic z tego nie docierało. Wokół niego nie dał się słyszeć najmniejszy nawet szelest, jak gdyby postradał słuch.

Czy to już śmierć? zastanawiał się. Ale przecież ja myślę!

Po tej gwałtownej bitwie powinien słyszeć uderzenia własnego serca, powinno ono walić niczym rozkołysane kościelne dzwony.

Nie, jednak nic takiego się nie działo. Nie był w stanie nawet się zorientować, czy oddycha. Mnisi zniknęli, dzięki Bogu choć za to.

Potem zjawiska dźwiękowe znów powróciły, tym razem jednak były inne, łatwiej dawało się je wytrzymać.

Rozległa się chóralna pieśń głębokich basów. Chór mnichów, wielu tysięcy głosów.

Jordi wykształcił w sobie głęboką awersję wobec mnichów, wiedział jednak, że to uczucie bardzo niesprawiedliwe. Tej prawdy zdążył już się nauczyć. Z tysiąca mnichów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu miało czyste serca. Aż do samounicestwienia poświęcali się służbie bliźnim albo przeciwnie, oddaleni od świata, zatapiali się w uwielbieniu dla Boga i jego dzieł.

Wiele dobrego zrobili na przestrzeni dziejów, także dzięki swoim przekazom pisemnym i zgłębianiu wiedzy. Nie wolno o tym zapominać.

Dlaczego musi cokolwiek pamiętać? Wszak godzina jego śmierci już wybiła. Ale przecież ciągle myśli! Pewien filozof powiedział kiedyś dawno temu: „Myślę, więc jestem”. W tej chwili to dotyczyło Jordiego. Być może. Cóż człowiekowi wiadomo o zaświatach? Przekona się dopiero ten, kto umrze.

Przed Jordim otworzyło się coś wielkiego. Jakaś krypta, ciemniejsza od tej ciemności, która jemu wydawała się czarna.

Wejdź tam, Jordi!

To on sam się do tego zachęcał.

Czy starczy mu odwagi?

W każdym razie z miejsca, gdzie teraz przebywał nie było żadnej drogi odwrotu.

Czy ta totalna, ostateczna ciemność mnie teraz otoczy? Czy to będzie nirwana?

Nie, nirwanę wyobrażał sobie jako coś jasnego, ciepłego i przesyconego spokojem.

Jordi nie zdążył jeszcze zdecydować, co powinien robić, a mroczna pustka już go otoczyła, wchłonęła, wciągnęła do środka. Jak się zorientował, gnał teraz dzikim pędem poprzez epoki. Wśród tej ciemności, w której zaznaczały się odcienie szarości, widział twarze, stroje, budynki z rozmaitych stuleci. Słyszał złośliwe śmiechy, wybuchające i znikające na podobieństwo dzwonków ostrzegających przed przejazdem kolejowym. Słyszał krzyki, przerażone głosy, dzikie parskanie koni, wokół niego wirowały sceny z różnych czasów. A potem znów zapadła cisza. Znów był w stanie rozróżnić chóralną pieśń, choć prawdopodobnie towarzyszyła mu przez cały ten czas. Teraz jednak była słaba, daleka, pojawiły się w niej jeszcze głębsze tony, przypominające najgłębsze dźwięki organów.

Uśpione postaci warstwami ułożone na sobie, niczym w cmentarnej ziemi spoczywające tak przez stulecia. Spokojnie śniące swe śmiertelne sny.

I on był tutaj, przytomny. Przyglądał się temu wszystkiemu. Kim był? Czy tu było jego miejsce? Czy on również miał teraz szukać miejsca swego spoczynku? Czy też był tutaj obcy?

Chóralna pieśń ucichła. Wokół niego zaczynało się rozjaśniać, wizje zniknęły.

– On znów oddycha, Pedro!

Głosy ze świata żywych?

Ten sam kobiecy głos:

– To trwało przez całą noc. Byłam już pewna, że go straciliśmy.

Męski głos z bliska:

– Jordi, Jordi, słyszysz nas?

Spróbował kiwnąć głową, ale nic z tego nie wyszło.

– Trzymam cię za rękę, Jordi – powiedziała Flavia. – Możesz mnie uścisnąć?

Potworny wysiłek pochłonął wszystkie jego siły.

– Tak. On żyje i jest przytomny, Pedro! Ale co się z nim działo?

Inny głos należący do mężczyzny:

– Zrobię mu zastrzyk z czymś na wzmocnienie.

A więc był tu lekarz. To znaczy, że źle z nim się działo.

Doprawdy, można tak powiedzieć!

To dziwne, ale nie widział ani rycerzy, ani też mnichów inkwizycji w makabrycznych wizjach w podróży poprzez epoki, także poprzez ich czas.

Czyżby mnisi go nie zauważyli? No, ale rycerze powinni tam przecież być.

Cóż, może to była jego osobista podróż.

Zastrzyk pomógł, już czuł się silniejszy.

Jordi otworzył oczy.

Jak oni dziwnie wyglądają? Jak gdyby patrzył na nich przez wodę albo przez łzy. Jakby stali po drugiej stronie akwarium. Albo za szybą z nierównego szkła.

Uśmiechnął się do nich.

Odpowiedzieli mu drżącymi uśmiechami.

Jordi zrozumiał niepewność swych opiekunów dopiero później tego dnia, gdy ujrzał swoje odbicie w lustrze. Przyzwyczaił się już do owego poblasku, jaki miał przed oczami, lecz kredowobiała twarz, którą zobaczył w lustrze, naprawdę go przeraziła.

Flavia po długiej nocy czuwania poszła się położyć.

– Nie mogę się tak pokazać ludziom – oświadczył wzburzony Jordi Pedrowi. – Czy pozwolisz mi przez kilka dni korzystać z twojego balkonu, żebym mógł się trochę opalić?

– Oczywiście. Twoja skandynawska zimowa skóra nie zdążyła podczas pobytu w Hiszpanii zażyć zbyt wiele słońca.

– No tak, to prawda.

Jordi stanął już na nogi. Gorączka spadła, niewątpliwie był na drodze do wyzdrowienia.

Tak to wyglądało z pozoru. Co działo się w jego wnętrzu, o tym nie śmiał nawet myśleć.

– Trochę słońca dobrze ci zrobi – stwierdził Pedro. – Ogrzejesz też ciało. Nigdy w życiu jeszcze nie spotkałem kogoś, kto by miał takie zimne ręce jak twoje.

Jordi sam czuł ów chłód. Rycerz mówił wszak o aurze zimna, która będzie go otaczać. Jordi wprawdzie nie widział jeszcze pary, która by się wokół niego unosiła, lecz rzeczywiście było mu zimno.