Poczułem bardzo nieprzyjemne zawroty głowy i odniosłem wrażenie, że przesuwam się w czasie. Na krótką chwilę musiałem zamknąć oczy i czym prędzej wszedłem na górę po schodach, do infirmerii, sali chorych.
Nie poznałem tego miejsca, chociaż przed chwilą w nim byłem. Ale teraz wszystko się odmieniło. Z pomieszczenia przylegającego do tego, w którym się znajdowałem, zaczęły dobiegać jakieś dziwne dźwięki. Zrozumiałem wtedy, że jestem w starym kościele, który kiedyś stał w tym samym miejscu. Znalazłem się w nawie głównej, a odgłosy na całe szczęście nie dochodziły stamtąd, ktoś widać miał na tyle rozumu, że nie Zadawał skazańcom tortur przed samym ołtarzem. Odbywało się to w bocznych korytarzach, w długich, oddzielonych nawach, pełnych grobów czy krypt możnych łudzi. Nie wiem, jak to nazwać, mam na myśli takie pompatyczne aranżacje, ozdobione rzeźbami, żelaznymi kratami i płytami.
Oni tam byli i tam właśnie umieścili wszystkie te swoje przerażające narzędzia: ławę do zadawania cierpień, koło służące do łamania kości, garotę i całą resztę. Gdzieś z tyłu płonął ogień, wszystkich dwunastu mnichów znajdowało się w tej nawie bocznej, zajętych torturowaniem heretyków.
To był straszny widok. Nie przypuszczałem nawet, że to może być takie okropne. Ale cofnąłem się do piętnastego wieku, co umożliwiło mi oczywiście tak zwane ocalenie mnie przez rycerzy.
Stałem dobrze ukryty za niewielkim okienkiem w ścianie rozdzielającej obie nawy. Przed wzrokiem mnichów chroniła mnie przypominająca żaluzje drewniana krata. Oni mnie nie widzieli, ponieważ znajdowałem się w niedużym, ciemnym pomieszczeniu, ja natomiast mogłem wszystko obserwować.
Żałuję, że nie zostało mi to oszczędzone. Stałem jednak jak przygwożdżony wstrząsem, jakiego doznałem.
Na ścianie wisieli mężczyzna i kobieta, całkiem nadzy. Większego upokorzenia nie można chyba zaznać. Dwaj mnisi na zmianę smagali mężczyznę batem, podczas gdy trzej inni nożami nacinali skórę tej kobiety, zabawiając się rysowaniem na jej ciele wzorów. Miały one pokazywać, jak bardzo jest grzeszna, i że utrzymywała konszachty z diabłem. Po krwawych śladach widać było, że ze szczególnym upodobaniem pastwili się nad jej piersiami i łonem.
Najbliżej mnie stojący mnich przypatrywał się torturom oczami zamglonymi z podniecenia, ze zmysłową wręcz satysfakcją. Oglądanie cierpień tych dwojga najwyraźniej dostarczało mu cielesnej rozkoszy.
Ogarnęła mnie taka wściekłość, taka rozpacz i żal, że zapomniałem o ostrożności i zawołałem do niego cerdo, co znaczy „świnia”.
Oczywiście tego robić nie powinienem. Perwersyjny mnich błyskawicznie oprzytomniał i odwrócił się w moją stronę. Nie dbałem o to, by stać się niewidzialny, nie ruszyłem się z miejsca, gdy do mnie biegł. Był tuż, tuż, jego złe oczy usiłowały zajrzeć przez szpary w kracie, nigdy dotąd nie widziałem ohydniejszego wyrazu twarzy.
To już koniec, pomyślałem. Mnich zawołał coś do pozostałych ostrym głosem i ich uwaga skierowała się na niego. Ruszyli tu, gdzie stałem.
Skąd przyszedł mi do głowy ten pomysł, nie mam pojęcia. Podniosłem jednak rękę i przyłożyłem do kraty tak, by mnich mógł widzieć wyłącznie wypalone piętno.
Cofnął się, to dodało mi odwagi. Nienawidziłem ich za ból, którego przysparzali swoim ofiarom; to byli przecież zwyczajni, prości ludzie. Prawdopodobnie wyznawali tylko inną wiarę niż ci łajdacy, którzy zapewne uważali, że sprawują sąd w imię Boga, nie wiem. A najbardziej ze wszystkich nienawidziłem tego wieprza, którego miałem przed sobą, tego, który znajdował cielesne zaspokojenie, patrząc, jak upokarza się ludzi, każe się im cierpieć i odbiera im życie, tego perwersyjnego diabła o twardych, zimnych oczach. Nie miałem przy sobie prawdziwego, pełnego znaku, lecz pamiętałem słowa, jakie na nim widniały, a zrozumiałem, że ten uproszczony symbol widoczny na moim ręku z takiego czy innego powodu wywarł na owym zwyrodnialcu pewne wrażenie. Z jakiego, nie wiedziałem. Wykrzyczałem jednak słowa: VENCED SANCTUM OFFICIUM, nawołujące do zwalczania przyznanego przez kościół inkwizycji prawa osądzania i karania niewiernych. Spostrzegłem, że mnich zaczął się trząść, i zrozumiałem, że boi się tego, co może jeszcze nastąpić. Wypowiedziałem więc słowa widniejące u dołu znaku: AMOR ILIMITADO SOLAMENTE.
Skutek był natychmiastowy i niepojęty. Nie wiem, jaką moc posiadają te słowa, ale mnich zaczął się trząść na całym ciele, pozostałych jedenastu z przerażeniem uciekło do jakiegoś grobowca. Nie miałem czasu patrzeć na dwie ofiary ani choćby sprawdzić, czy wciąż jeszcze żyją, gdyż skupiłem się tylko na dwunastym mnichu. Trząsł się tak gwałtownie, że rysy twarzy zaczęły mu się rozpływać, nie był już w stanie zapanować nad rękami ani nogami. Głowa kiwała mu się na boki, a w końcu w dzikich spazmach z głośnym krzykiem osunął się na kamienną posadzkę i zniknął. Po prostu zniknął, rozpłynął się. Nie wiem, co się z nim stało, najzwyczajniej przestał istnieć. Od tamtej pory jest ich tylko jedenastu.
Jordi umilkł. Nikt się nie odzywał.
– Wybaczcie mi, że wam to opowiedziałem – poprosił cicho. – Ale sami chcieliście.
– No tak – odezwała się w końcu Gudrun z wymuszoną beztroską. – To w istocie obrzydliwa historia. Ale co się stało z tobą tam, w tym klasztorze?
– Zupełnie nagle powróciłem do współczesności. Byłem tym ogromnie zdziwiony, bo wydawało mi się, że naprawdę znalazłem się w epoce mnichów. Odczuwałem mdłości, byłem wściekły i zrozpaczony, a łzy ciekły mi z oczu już chyba od pewnego czasu. Możecie tylko zgadywać, jak cudownie się czułem, mogąc wyjść na otwarty plac, pełen gospodyń domowych i turystów, spieszących gdzieś biznesmenów we współczesnych ubraniach i najnowszych modeli samochodów. Potem wróciłem samolotem do Madrytu, a stamtąd do domu, do Norwegii. I wtedy na lotnisku spotkałem Unni, ale o tym już słyszeliście.
– To znaczy, że jeśli ktoś chce się pozbyć ohydnych mnichów, wystarczy jedynie wymówić zaklęcie rycerzy? Takie ich abrakadabra? – zdziwiła się Unni. – „Tylko bezgraniczna miłość”?
– To nie jest takie proste, Unni – odparł Jordi. – Próbowałem to robić. Ale chyba właśnie dlatego mnisi trzymają się na dystans aż do czasu, kiedy nabiorą całkowitej pewności, że dotknięci przekleństwem z naszych rodów są tak bliscy śmierci, iż nie są w stanie wypowiedzieć tych słów. Natomiast w gromadzie i z daleka są nietykalni. Trzeba się do nich zbliżyć i zostać sam na sam z jednym z nich, a tego oni bardzo się wystrzegają. Mnie nigdy nie widzieli, lecz czują przede mną wielki respekt, nazywają mnie „niewidzialnym diabłem”.
– Ciekawe, kto tu tak naprawdę ma układ z piekielnymi mocami? – mruknęła Gudrun, a pozostali jej przytaknęli.
Unni była milcząca. Bardzo jej się nie podobało, że Jordi jest w stanie przemieszczać się przez epoki ot, tak po prostu. To by wskazywało, że należy raczej do świata zmarłych niż żywych.
– Poza tym – rzekł w zamyśleniu w tej samej chwili. – Poza tym nie wydaje mi się, aby ta zagadka miała być taka prosta. Do rozwikłania tajemnicy na pewno trzeba czegoś więcej aniżeli unicestwienia kilku nic nie znaczących mnichów.
Chwilę się nad tym zastanawiali. Wczesnowiosenna noc, cicha i ciężka, legła na okolicy otaczającej malutką chatę. Gdzieś pod leżącymi rozległ się cichy chrobot i Unni przysunęła się bliżej śpiwora Vesli. Czy można zaufać Antoniowi, który zapewniał, że nie ma tu myszy? Może powinna poprosić, żeby Gudrun wpuściła ją do siebie do łóżka?
Nie. Ale dlaczego Jordi leży na samym końcu z drugiej strony? Przy nim z pewnością czułaby się bezpieczna.