– Wkrótce jednak pojąłem, że popełniłem błąd. Morten nigdy nie zainteresowałby się Unni. Ani też ona nim, miała wszak słabość do kogoś innego.
Unni zaskoczona spuściła wzrok. Czyżby on wiedział?
– Ale wtedy już była wciągnięta w tę aferę – powiedział Jordi. – Z początku wywołało to gniew rycerzy, potem jednak stwierdzili, że Unni może się przydać. Mnisi natomiast i ich banda traktują ją jak niebezpiecznego wroga, tak więc…
Wyciągnął swoją lodowato zimną dłoń i nakrył nią rękę dziewczyny.
– Ogromnie mi przykro, że tak się to ułożyło, Unni.
– Mnie właściwie wcale – odparła po namyśle. – Przynajmniej na razie. Ale przecież jeszcze może być gorzej.
– Z tym, niestety, musimy się liczyć.
– No, ale przynajmniej ta zagadka się rozwiązała – lekko powiedziała Unni. – Już wiem, w jaki sposób zostałam wplątana w tę waszą rodzinną historię. Następne pytanie?
Jordi jednak ją uraził. Nie chciał jej. Choć i on, i Antonio nazwali ją piękną, to, że Jordi zamierzał pchnąć ją w objęcia Mortena, sprawiło jej przykrość.
Właśnie Morten zadał kolejne pytanie:
– Jordi, ty widziałeś ten znak, godło, herb czy jak go zwać. Widziałeś ten prawdziwy, pierwszy pergamin, który się dostaje.
– No tak, oczywiście.
– Jest na tym pergaminie coś, czego nie mogę pojąć. Dlaczego umieszczono tam słowo Sanctus?
Jordi przez moment patrzył na niego pytająco, ale wreszcie odpowiedział:
– Ach, tak, już rozumiem. Ja, w przeciwieństwie do ciebie, widziałem cały znak. Nie ma tam wcale żadnego Sanctus. Rzeczywiście, dalszy ciąg jest zatarty, lecz tak naprawdę na pergaminie powinien widnieć napis: Sanctum Officium. To instytucja ustanowiona przez papiestwo do wykrywania i karania ruchów heretyckich. Dawała prawo w imię świętości więzić, torturować i zabijać w najbardziej bestialski sposób ludzi myślących inaczej.
– To znaczy, że ten znak, ten herb, należy do zlej strony?
– Ależ nie, nie! Bo widzisz, tam było jeszcze jedno słowo, z przodu. W sumie napis głosił: Venced Sanctum Officium, czyli „Zwalczaj Święte Officium”.
– Ale to mimo wszystko znaczy, że cała sprawa ma jednak jakiś związek z religią? – spytała zaskoczona Unni.
– Nie, nie przede wszystkim. Ale kościół, sąd inkwizycji i władza królewska były w tym czasie niemal wtopione w siebie nawzajem i bardzo od siebie uzależnione.
– Ale do kogo należy znak? – spytała Unni. – Ten, który widnieje na pergaminach? O, ten!
Pokazała Jordiemu paragon z Euroshopu.
Jordi popatrzył na rysunek zdumiony i wybuchnął serdecznym śmiechem.
– Doprawdy, strasznie się zmienił od czasu, gdy ujrzałem go po raz pierwszy.
– No a ten, który masz na ręku?
Jordi podciągnął rękaw i pokazał wszystkim znak na skórze.
– To, jak sami na pewno widzicie, bardzo uproszczona wersja. Ta sama, która widnieje na drzewie genealogicznym i która była ryta nad drzwiami i tak dalej.
Pokiwali głowami, wszystko się zgadzało.
– Ale prawdziwy, pierwotny herb był o wiele bardziej skomplikowany od tej szczotki, którą narysowałeś na kwitku, Mortenie. Miałem okazję oglądać go w całości, dwukrotnie.
– Jak wyglądał? – dopytywała się Gudrun.
– Ojej! – uśmiechnął się Jordi. – Chyba spróbuję w nocy go narysować. I rano wam pokażę, jeśli oczywiście mi się uda.
– Czy tej nocy nie powinieneś przeznaczyć na sen, młody człowieku? – surowo spytała go Gudrun.
Jordi popatrzył na nią z powagą.
– Mnie nie potrzeba wiele snu.
Nikt tego nie skomentował. Wiedzieli, że Jordi mówi prawdę.
Jordi przeciągnął się tak, że Unni zobaczyła wszystkie jego żebra odznaczające się pod cienką koszulą, niemal wklęsły brzuch i napięte uda. Ciało miał sprężyste, choć wycieńczone. Wytrenowane mięśnie na pewno nie były wynikiem ćwiczeń na siłowni.
– Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było mi tak dobrze jak teraz – uśmiechnął się. – Dziękuję ci, Gudrun, i proszę, przekaż podziękowanie Bjørnowi. Czuję się teraz bardzo szczęśliwy.
Czy tylko przypadkiem jego spojrzenie zawadziło o oczy Unni?
Mogła sobie o tym myśleć, co tylko chciała. Przyglądała się jego długim rękom z widocznymi ścięgnami, wychudzonym dłoniom i przez jej ciało przeszedł ognisty dreszcz. Dotychczas Jordi nie wywoływał w niej takiego uczucia, nie było jednak ono wcale niespodziewane.
Antonio zadał ostatnie pytanie:
– Dziś wieczorem nie będziemy od ciebie żądać więcej odpowiedzi, Jordi, ale wyjaśnij jeszcze jedną rzecz: Gdzie ty właściwie przebywałeś?
Jeśli ktokolwiek z nich sądził, że Jordi opowie im o jakichś mieszkaniach i miejscowościach, bardzo się omylił.
– Byłem tam… – Z namysłem dobierał słowa. – Tam, gdzie nikt nie chodzi.
Po chwili milczenia Morten spytał na próbę:
– Tam, gdzie nikt nie chodzi? Masz na myśli jakieś określone miejsce?
– Nie – odparł Jordi cicho. – Chociaż owszem, być może takie miejsce istnieje. Rycerze wspominali o czymś podobnym. Nie to jednak miałem teraz na myśli.
– To znaczy, że twoje słowa kryją w sobie podwójne znaczenie? – spytała Unni.
Jordi odwrócił się do niej z zasmuconym uśmiechem.
– Chyba rzeczywiście.
Unni nie chciała dociekać, o czym właściwie myślał. Nie śmiała. Za to Morten nie był taki delikatny.
– A co ty chciałeś przez to powiedzieć, Jordi? Unni usłyszała, jak Jordi cicho westchnął, potem zaś powiedział wolno:
– Bob Dylan w jednej ze swoich piosenek śpiewa: I've been ten thousand miles in the mouth of the grav yard. I ja posłużę się jego słowami.
Nikt nic więcej nie powiedział. Wszyscy intensywnie myśleli.
„Wszedłem dziesięć tysięcy mil w głąb gardzieli cmentarza”, przetłumaczyła Unni dość swobodnie.
No tak, można to określić jako miejsce, „gdzie nikt nie chodzi”.
4
Olbrzymi, stary dom udał się na spoczynek, choć prawdę powiedziawszy, nie całkiem…
Wszyscy poszli do łóżek. Każdemu przydzielono osobny pokój i wydano surowe polecenie, aby nawet przez jedną szparkę w zasłonach światło nie przedarło się w nocny mrok na zewnątrz.
Vesla z napięcia wciąż drżała na całym ciele. Nie była w stanie się rozluźnić. Leżała, gapiąc się w sufit, którego przecież i tak nie widziała, ponieważ w pokoju panowała ciemność niczym w grobie.
Co miała myśleć o tym wszystkim? W co wierzyć? Spodziewała się, że przynajmniej babcia Mortena wykaże się choćby odrobiną rozsądku, tymczasem nie! Również ona przyjmowała wszystkie te bajdurzenia o jeżdżących konno rycerzach i bezwłosych mnichach jako coś najzupełniej naturalnego. Podobnie zresztą jak wszyscy inni. Tylko ona, Vesla, nie była w stanie przetrawić tych niewiarygodnych bredni.
No i jeszcze brat Antonia… Jak to możliwe, żeby Unni tak wyraźnie się podkochiwała w… w lodowatym, mroźnym aniele śmierci?
Sam Antonio natomiast to bardzo sympatyczny chłopak. Biedny Morten też zasługuje na odrobinę troski.
Zresztą pod każdym względem wszystko to jest i tak znacznie lepsze od męczącego marudzenia matki, jej wymagań, braku umiejętności zrozumienia, wczucia się w przeżycia innych ludzi.
Vesla była wstrząśnięta własną postawą.
Nie wysiadłam w Stryn, myślała zaszokowana. Miałam szansę, ale nie wysiadłam. Dlaczego? Dlaczego zostałam z nimi?
Z ciekawości?
Raczej nie. Z niechęci do powrotu do domu? Być może, lecz także przez poczucie wspólnoty łączącej mnie z moimi przyjaciółmi, z lojalności.