– Tu mieszkam.
Uwalniając się zjego objęć, wskazała stojący na rogu ponadstuletni piętrowy dom pomalowany na jasnobrzoskwiniowy. kolor. Żelazne, finezyjnie wygięte pręty przy balkonach nadawały całości nieco staromodny charakter.
– Ładna chałupa – powiedział Parker, chowając ręce do kieszeni, ponieważ korciło go, by ponownie objąć RoBy. – Wygląda na to, że nie ucierpiała podczas huraganu.
– Nie, zbytnio nie ucierpiała. A ponieważ zajmuję piętro, to miałam jeszcze mniej problemów niż inni. – Ruszyła w stronę czarnej metalowej bramy. – Zaprosiłabym cię, ale…
Pokiwał głową.
– Ale to nie najlepszy pomysł?
– No właśnie.
– Poczekam, aż wejdziesz do środka. – Oparł się odach samochodu…
– Nic mi nie grozi, Parker. Od lat sama się siebie troszczę.
– Nie szkodzi. Poczekam. Przyjrzała mu się badawczo. – Ciekawe, jak długo?
Oboje wiedzieli, że jej pytanie nie jest jednoznaczne.
– To się okaże, prawda?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Noce były jeszcze chłodne, ale wyczuwało się, że już wkrótce nadejdą tak typowe dla Nowego Orleanu upały. Przez.wiele godzin po odjeździe Parkera RoBy siedziała na balkonie, z nogami skrzyżowanymi w kostkach i opartymi na żelaznej balustradzie.
Popijając wyjęte z lodówki białe wino, wpatrywała się w niebo. Tuż obok domu rosło duże drzewo. Ciszę wypełniał szelest poruszanych lekkim wiaterkiem liści. Trochę przypominało to szum deszczu. Na sąsiedniej ulicy zaszczekał niemrawo pies; po chwili przestał.
Miała wrażenie, że wszyscy wokół śpią. Że jest sama jedna na świecie. Na ogół lubiła to uczucie. Była nocnym markiem; budziła się do życia wtedy, gdy inni kończyli pracę i udawali się do domu na odpoczynek. Uwielbiała siadywać wieczorami na swoim malutkim balkonie, wsłuchiwać się w ciszę, w szelest liści, patrzeć na niewyraźne cienie przesuwające się po znajomej ulicy, wystawiać twarz na pieszczoty wiatru.
Zawsze o tej porze panował cudowny spokój, a ona potrzebowała przed snem wyciszenia. Tu na balkonie relaksowała się, czekała, aż emocje z niej opadną. Ale dziś była za bardzo nabuzowana. Dziesiątki myśli kołatały jej po głowie, a większość z nich dotyczyła Parkera Jamesa.
Zastanawiała się, czy słusznie postąpiła, nie zapraszając go do środka. Rozsądek mówił jej, że tak. Że to była mądra decyzja. Boże, nienawidziła rozsądku! Nie chciała być mądra; chciała być szczęśliwa, czuć się spełniona. Zamiast w piękną księżycową noc siedzieć samotnie na balkonie i wpatrywać się w niebo, znacznie bardziej wolałaby całować się z Parkerem.
Westchnąwszy cicho, przeczesała ręką włosy.
– Och, ty niemądra babo… – szepnęła, uświadomiwszy sobie, że żadnego mężczyzny tak nie pragnęła od czasu… – No widzisz? Właśnie dlatego go tu nie ma. Dlatego nie zaprosiłaś go na górę. – Pociągnęła łyk wina. – Jeśli musisz· popełniać błędy, przynajmniej popełniaj nowe..
Mężczyzna, przez którego cierpiała w przeszłości, Jeffrey St. Pierre, pochodził z takiej samej rodziny i takiego samego środowiska jak Parker. Jego przodkowie osiedlili się w Nowym Orleanie ze sto pięćdziesiąt lat temu, jeśli nie dawniej. Kolejne pokolenia pomnażały rodzinną fortunę. Ojciec z matką, a także wujowie i kuzyni, nie byliby zadowoleni, gdyby odkryli, że potomek rodu zadaje się z wokalistką jazzową.
Jeff oszukiwał ją od samego początku ich znajomości. Dziś wstydziła się własnej naiwności; nie mieściło się jej. w głowie, że mogła być aż tak łatwowierna. Idiotka! Sądziła, że" mu na niej autentycznie zależy, że nie chodzi mu tylko o sprawy łóżkowe. Była przekonana, że czeka ich wspaniała przyszłość. Opowiedziała Jeffowi o swoim smutnym dzieciństwie, a także zwierzyła mu się z marzeń oraz planów. Poza Shaną i Tommym nigdy nikomu o nich nie mówiła, a nawet Hayesowie znali jej plany jedynie w bardzo ogólnym zarysie.
Otworzyła przed nim serce. Zaufała mu. Dlatego tak bardzo bolało, kiedy się nią znudził. Ilekroć o tym myślała, czuła ostry, przenikliwy ból. Rozstanie zawsze boli, złamane serce zawsze krwawi. Ale cierpienie jest nieporównywalnie większe, kiedy człowiek niczego złego się nie spodziewa.
Wypiła kolejny łyk wina. Lepiej nie wracać myślami do przeszłości. Od rozstania z Jeffem minęły trzy lata. Dużo się w tym czasie nauczyła, między innymi, że nie potrzebuje mężczyzny u boku, aby być szczęśliwa. Sama potrafi zadbać o swoje dobre samopoczucie.
Nie zamierzała żyć w świecie marzeń, które nie mają szansy się spełnić.
Jeden raz jej wystarczy.
– Ale pocałunki Parkera… – szepnęła, zaciskając mocniej palce na nóżce kryształowego kieliszka. – Boże, jakie on ma cudowne usta!
Zamknęła oczy. Przez moment niemal czuła na wargach smak ust Parkera, czuła jego oddech na policzku, słyszała bicie jego serca. Krew zaczęła szybciej krążyć jej w żyłach, ucisk w żołądku się nasilił. Psiakość! Ona chce Parkera! Chce, by jego dłonie pieściły jej ciało, a usta ją całowały. Chciała, by rzucił ją na łóżko i się z nią połączył. Chciała, aby jej ciałem wstrząsnął orgazm.
Czy byłoby to mądre? Rozsądne? Raczej nie. Ale, tłumaczyła sobie, póki nie jest zaangażowana emocjonalnie, żadna krzywda jej nie spotka. Może pójść z Parkerem do łóżka, przeżyć kilka przyjemnych chwil. W końcu w seksie nie ma nic złego.
Uśmiechając się pod nosem, opróżniła kieliszek, po czym do melodii, którą nuciła w myślach, zaczęła wystukiwać palcami rytm.
Nazajutrz po południu Parker otworzył drzwi i zdusił w ustach przekleństwo.
– Co się stało, kochanie? – Frannie wspięła się na palce i cmoknęła męża w polic~ek. – Nie cieszysz się z mojej wizyty?
Minąwszy Parkera, weszła do środka i skierowała się prosto do salonu. Przejechała dłonią po długim niskim stole, sprawdzając, czy nie osiadł na nim kurz. Kurzu nie znalazła, mimo to spojrzała na swoją rękę z niesmakiem, jakby była czarna od brudu.
– Ładnie tu – powiedziała, choć jej ton sugerował, że wystrój wnętrza wcale jej się nie podoba.
Parkera ogarnęła irytacja, kiedy podążał za żoną do salonu. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie otrzyma rozwód. Bez słowa patrzył, jak Frannie, ubrana w jedwabną sukienkę oblepiającą ciało kończącą się wysoko nad kolanem, dokładnie się wszystkiemu przygląda.
Kiedy wyprowadził się z domu, który wspólnie zajmowali, i zamieszkał sam, urządził swoje nowe królestwo według własnego gustu. Kupił duże, obite brązową skórą kanapy oraz półtorametrowej wysokości półki na książki, które ustawił wzdłuż ścian. Z dywanów zrezygnował. Jasne sosnowe deski na podłodze błyśzczały złociście w promieniach słońca.
Tu mieszka. Tu jest jego dom. Frannie nie ma tutaj nic do gadania.
– Czego chcesz? – spytał ostro.
– Czego chcę? Ależ, kochanie, jestem twoją żoną. – Usiadła na jednej z dwóch kanap i założyła nogę na nogę.
– Byłą żoną·
– W ciąż aktualną. – Oparłszy się wygodnie, przejechała ręką po miękkim skórzanym obiciu. – Hm, nie przepadam za skórą. Latem klei się do ciała.
Parker zmierzył ją gniewnym spojrzeniem. – Na szczęście to nie twoje zmartwienie.
– Ależ kochanie… – Uśmiechając się kokieteryjnie, wstała z kanapy i ruszyła w jego stronę. – Nie ma powodu, żebyś tak wrogo mnie traktował. Tyle nas przecież łączy.
Prychnął pogardliwie.
– Łączy? Kogo próbujesz oszukać, Frannie? Jedyna rzecz, jaka nas łączy, to nazwisko.
Lekko naburmuszona, popatrzyła na męża spod półprzymkniętych powiek.
– Misiu, każde małżeństwo przeżywa wzloty i upadki, lepsze i gorsze chwile.
W nozdrza wdzierał mu się zapach jej perfum, cierpki, drażniący jak ona sama. Parker stał niewzruszony, odporny zarówno na jego działanie, jak i na kłamstwa żony. Zastanawiał się, co ona knuje.