Podobnie jak nowy klub Parkera, również rodzinna firma Jamesów zbytnio nie ucierpiała. Owszem, biura wymagały solidnego remontu. Poza tym stracili majątek w towarze, który trzymali w magazynach na terenie portu. Ale zważywszy na to, czego doświadczyli inni, Jamesowie mogli uważać się za szczęściarzy.
Parker wszedł do chłodnego wnętrza i przystanął, czekając, aż oczy przywykną mu do panującego w środku półmroku. Dźwięki wyjących pił mieszały się z głosami pracujących mężczyzn. Skinieniem głowy pozdrowił dwóch stojących najbliżej, po czym ruszył na obchód swojego królestwa.
Różnica w wysokości między podłogą a znajdującą. się na końcu sali sceną wynosiła około dwudziestu centymetrów. To dobrze. Zależało mu, aby muzycy byli dobrze widoczni, a jednocześnie, by nie czuli dystansu między sobą a gośćmi.
Ściana od ulicy składała się prawie z samych okien, w dodatku sięgających od podłogi niemal do sufitu. James miał nadzieję, że przechodnie będą zaintrygowani nie tylko wydobywającymi się na zewnątrz dźwiękami, ale również widokiem występującego na scenie zespołu i bawiących się gości.
Na ścianie po przeciwnej stronie stał rząd starych mosiężnych ekspresów do kawy. Metalowe elementy lśniły w blasku zawieszonych u sufitu lamp. Okrągłe drewniane stoliki, na których stały do góry nogami drewniane krzesła, wypełniały środek sali.
Jeszcze kilka dni do wielkiego otwarcia. Parker poczuł ucisk w piersi. Marzył o takim klubie od niepamiętnych czasów, ale teraz, gdy marzenie to się miało spełnić, z trudem panował nad zdenerwowaniem… A jeśli całe przedsięwzięcie okaże się klapą? Jeśli w mieście jest już dostatecznie dużo klubów jazzowych i kolejny nie wzbudzi większego zainteresowania? Albo…
– Nie denerwuj się – mruknął ochryple, z roztargnieniem przeczesując ręką włosy. – Tylko spokój może cię uratować.
Nie ma sensu martwić się na zapas. A poza tym wiedział, że klub odniesie. sukces. Po prostu czuł to. Oczami wyobraźni widział zajęte stoliki. Goście tłoczą się przy barze. W powietrzu unoszą się dźwięki trąbki, a towarzyszy im niski, jedwabisty głos Holly.
Znów zaczął myśleć o ślicznej rudowłosej wokalistce. Wywarła na nim wrażenie. W sunął ręce do kieszeni dżinsów. W ciągu trwającej kilka minut rozmowy Holly Carlyle zburzyła mur, za którym krył się od wielu lat.
Pamiętał jej promienny uśmiech, łagodne szare oczy, wdzięk, z jakim się poruszała, skupienie, z jakim mieszała mrożoną herbatę· Zaintrygowała go.
Psiakość, wcale tego nie chciał! Nie chciał znaleźć się pod urokiem tej ani jakiejkolwiek innej kobiety. Frannie za bardzo zalazła mu za skórę·
Wprawdzie Holly w niczym nie przypominała Frannie, ale to nie ma znaczenia. Obie były kobietami, a jedno, czego się nauczył w ciągu ostatnich dziesięciu lat, to fakt, że obdarzenie kobiety zaufaniem kończy się bólem i gorzkim rozczarowaniem.
A jednak na samo wspomnienie zmysłowego śpiewu Holly poczuł dziwny ucisk w trzewiach. To właśnie jej głos sprawił, że zamiast po rozmowie z LeSoeurem opuścić hotel, postanowił na chwilę zajrzeć do baru. A potem słuchał jak zahipnotyzowany. Nawet gdy już skończyła próbę, nie potrafił wstać od stolika i wyjść.
– Parker?
Miała w sobie coś urzekającego. Coś, czego podświadomie szukał. Coś, czego pragnął. Czego, psiakrew, pragnął wbrew zdrowemu rozsądkowi. – Rej, Parker!
Wyrwany z zadumy obrócił się i naprzeciw siebie ujrzał szefa ekipy budowlanej. Joe Billet, potężny facet o szerokiej klatce piersiowej i dłoniach wielkości rakiet do pingponga, patrzył na niego ze zniecierpliwieniem w oczach.
– Przepraszam, zamyśliłem się.
– A sądząc po twojej minie, nie były to wesołe myśli.
– To prawda. O co chodzi, Joe?
– O damską toaletę – odparł mężczyzna, wskazując na zaplecze. – Zgodnie z poleceniem zamontowaliśmy te wszystkie mosiężne elementy. Może chcesz na to zerknąć?
– Jasne.
Lepiej skupić się na remoncie klubu niż na głosie i oczach ślicznej Holly, uznał Parker.
Rozmyślanie o jej walorach może mu tylko przysporzyć kolejnych kłopotów. Więc ignorując obraz, którego nie umiał się pozbyć, poszedł pośpiesznie za majstrem budowlanym.
Popołudniowe słońce wpadało ukosem przez okna do kuchni Rayesów, nadając pomalowanym na seledynowy kolor ścianom ciepły, łagodny odcień. Holly wciągnęła w nozdrza zapach wydobywający się z wielkiego rondla, po czym wzięła drewnianą łyżkę i zamieszała bulgoczące na ogniu gęste gumbo z krewetkami.
– Mmm – westchnęła błogo. – Shano, jesteś najlepszą kucharką w całym Nowym Orleanie.
Stojąca przy zlewie kobieta przerzuciła przez ramię ścierkę i roześmiała się wesoło.
– Łatwo cię zadowolić, skarbie.
– Wcale nie – sprzeciwiła się Holly.
Odsunąwszy się od kuchenki, usiadła przy okrągłym stole i rozejrzała po znajomym wnętrzu. Białe szafki pod ścianą, na środku wyspa, nad nią potężna żelazna konstrukcja, z której zwisały mosiężne patelnie i garnki. Lśniące czystością granitowe blaty, na których stały jedynie rzeczy potrzebne do przygotowania dzisiejszej kolacji.
Shana Raye's nie lubiła bałaganu.
Holly skierowała wzrok na żonę Tommy'ego. Kobieta miała gładką, kakaową cerę pozbawioną zmarszczek oraz duże brązowe oczy, które iskrzyły się od śmiechu. Włosy krótko przycięte, w uszach grube złote kółka. Szczupła, wysoka, ubrana w czarną spódnicę oraz jasnożółtą bluzkę. Na nogach sandałki na obcasach, które stukały o podłogę, ilekroć przechodziła od zlewu do kuchni i z powrotem do zlewu.
– Skoro nic nie robisz, może byś wyłuskała groszek?
– Tak jest, szefowo. – Holly przysunęła bliżej durszlak pełen świeżych zielonych strąków. – Spotkałam dziś w hotelu Paikera Jamesa.
– Wiem, Tommy mi mówił.
Z neutralnego tonu Shany Holly nie była w stanie nic wywnioskować.
– Tak?
Shana skinęła głową.
– Powiedział, że sprawialiście wrażenie bardzo zaaferowanych.
– Hm. – Holly przełknęła ślinę. Dziwne, ale czuła się jak nastolatka, którą po powrocie z randki przepytuje matka. Chociaż może nie było to takie dziwne. Właściwie od lat Shana zastępowała jej matkę, której tak naprawdę nigdy nie miała. – No cóż…
– Zdradzę ci, że nie był z tego faktu zadowolony.
Holly parsknęła śmiechem.
– Przecież sam mi kazał podej ść do stolika, przy którym Parker siedział, i się przywitać.
– Wiem. Ale zmienił zdanie, kiedy zorientował się, kim jest ów tajemniczy mężczyzna.
– Aha, czyli chciał, żebym się przywitała, ale nie chciał, żebym spędziła miły kwadrans na rozmowie.
– T o facet, skarbie, a faceci rzadko grzeszą rozsądkiem.
– Nic mi nie zrobił. Tommy naprawdę nie musi się niczego obawiać.
Swoją drogą, co Tommy'emu przeszkadzało, że usiadła na moment przy stoliku Parkera? Że chwilę rozmawiali? Skoro tak bardzo się o nią lękał, dlaczego nie interweniował?
– W porządku.
– Słowo honoru. Zamieniliśmy parę słów. To wszystko.
– Jesteś pewna?
Przekrzywiwszy na bok głowę, Holly przyjrzała się starsz;ej kobiecie.
– Czy to nie ty mi ciągle powtarzasz, że powinnam częściej wychodzić z domu, spotykać się z ludźmi, umawiać na randki…
– Zgadza się, ale Parker James to nie twoja liga, skarbie. Nie powinnaś się z nim zadawać.
– Zadawać? Ależ ja się. z nikim nie "zadaję"·
– Tommy twierdzi co innego.
Wygląda na to, że Tommy wszystko wie najlepiej. Holly westchnęła z rezygnacją.