To ten smutek nie dawał jej spokoju.
– Problem w tym – szepnęła do siebie, usuwając się pośpiesznie z drogi dwójce turystów pozującej do zdjęcia przed sklepem z pamiątkami – że za dużo o nim wiesz.
Może za dużo nie wiedziała, ale była swiadoma faktu, dlaczego jego małżeństwo kończy się rozwodem. Wielokrotnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat zastanawiała się, czy słusznie postąpiła, nie informując Parkera o zdarzeniu, którego była mimowolnym świadkiem. No ale jak o czymś takim powiedzieć człowiekowi, którego się nie zna?
– Nie, nie. – Potrząsnęła energicznie głową. – Dobrze zrobiłaś. Ta sprawa nie dotyczyła cię w najmniejszym stopniu, ani wtedy, ani dziś.
Obok śmignął chłopak na deskorolce. Holly odruchowo zacisnęła rękę na torebce. W okresie Mardi Gras w mieście grasuje więcej niż zwykle złodziejaszków, wykorzystujących roztargnienie turystów.
Po chwili znów wróciła myślami do Parkera Jamesa. I znów poczuła, jak po jej ciele rozchodzi się fala ciepła. Podobał się jej ten żar. Wiele czasu minęło, odkąd jakikolwiek mężczyzna przyprawił ją o dreszcze.
Przyśpieszając kroku, uśmiechnęła się w duchu. Jeśli spóźni się na próbę, Tommy będzie jej to wypominał co najmniej przez kilka dni. A poza tym… poza tym może Parker dziś również zajrzy do baru.
Zbliżając się do hotelu, czuła się jak dziecko, które nie może się doczekać prezentu od Świętego Mikołaja. Zdawała sobie sprawę, że to bez sensu. Śpiewała w hotelu kilka lat, Parkera widziała tam wczoraj po raz pierwszy. Nie miała powodu przypuszczać, że dziś lub jutro znów go zobaczy, ale kto wie…
– Dzień dobry, panno Holly.
– Cześć, Sam.
Skinęła głową portierowi, który rozmawiał z jednym ze swoich młodszych podwładnych. Sam Manoy, niebieskooki, siwowłosy, barczysty mężczyzna niemal dwumetrowego wzrostu, prezentował się niezwykle dostojnie w czerwono-złotym mundurze. Kiedy młodszy. z mężczyzn podszedł do czarnej limuzyny, która zatrzymała się przed hotelem, Sam skierował się pośpiesznie do drzwi.
– Proszę, panno Holly – powiedział, otwierając je na oścież.
Podziękowawszy mu, weszła do chłodnego holu, w którym panował łagodny półmrok. Mimo eleganckiego, nieco staromodnego wystroju hotel sprawiał wrażenie przyjaznego i przytulnego.
W drodze do baru Holly zerknęła na piękne, biegnące łukiem schody. Tuż za nimi znajdowały się przeszklone drzwi, przez które Wychodziło się do ukwieconego ogrodu. Do ogrodu można było również wejść przez bar oraz restaurację. -
W recepcji dyżurował Luc Carter, który pełnił funkcję animatora wolnego czasu. Wysoki, niebieskooki blondyn o ciepłym, promiennym uśmiechu, był nie tylko przystojny, ale i czarujący. Uśmiechem i wdziękiem potrafił zdziałać cuda.
W ciągu paru ostatnich miesięcy Holly widziała, jak udobruchał parę naburmuszonych ponuraków i jak uspokajał zdenerwowaną starszą panią, która była pewna, że ktoś ukradł jej z pokoju naszyjnik z brylantem. Oczywiście okazało się, że bezcenny naszyjnik strąciła za toaletkę… W każdym razie Luc zaopiekował się roztrzęsioną staruszką, która wpadła do holu, żądając, by natychmiast wezwano policję, a jeszcze lepiej FBI.
– Spóźniłam się, co? – spytała Holly, przystając na moment przy ladzie recepcji. – Pewnie Tommy już przyszedł?
Luc mrugnął do niej porozumiewawczo. – Rozgrzewa się od dwudziestu minut. Holly przewróciła oczami.
– O kurczę! Do wieczora będzie mi głowę suszył, jaka to jestem nieodpowiedzialna. Ten człowiek zawsze zjawia się o czasie. Nie byłby sobą, gdyby się spóźnił.
– Dziwne, wiesz? – odrzekł Luc, wyrównując stos mapek Nowego Orleanu. – Bo on to samo powiedział o tobie. Że nie byłabyś sobą, gdybyś się nie spóźniła.
– Ha, ha, bardzo śmieszne. Ciekawe, z kim trzymasz? Z Tommym ozy ze mną?
– Zawsze biorę stronę pięknej kobiety – oznajmił szarmancko Luc.
– Cóż za ujmujący młody człowiek – stwierdziła ze śmiechem Holly.
Po chwili spoważniała. Uderzając palcami o blat, przez moment uważnie obserwowała Luca.
– Słuchaj, dobrze się czujesz? Wydajesz się… przygnębiony.
– Ja? Przygnębiony? – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Chyba coś ci się przywidziało.
– Na pewno wszystko w porządku?
– Słowo honoru. – Uniósł rękę, jakby składał przysięgę·
– No dobrze. Do zobaczenia. – Holly pośpiesznie ruszyła w stronę baru, gdzie czekał na nią Tommy Hayes.
Patrząc za oddalającą się piosenkarką, Luc skarcił się w duchu. Psiakrew! Powinien mieć się na baczności. Chociaż w ostatnim czasie zaprzyjaźnili się z Holly, postanowił, że jednak musi zwiększyć między nimi dystans. Dla własnego bezpieczeństwa. Holly bowiem ma znakomitą intuicję. Potrafi wyczuwać ludzi, ich nastroje. To jest niebezpieczne. Nie może pozwolić, aby odgadła, co on knuje.
Wiele ich łączyło. Oboje musieli pokonać mnóstwo przeszkód, aby cokolwiek w życiu osiągnąć. Oczywiście sytuacja Holly była znacznie gorsza. On przynajmniej miał kochającą matkę, -która go wspierała.
Czasem zastanawiał się, jak by się ułożyło jego życie, gdyby ojciec nie opuścił rodziny, kiedy on, Luc, był małym dzieckiem. Albo gdyby Pierre wrócił do Nowego Orleanu i zawalczył o swoją własność – czę'ść rodzinnej fortuny.
Luc rozejrzał się tęsknie po eleganckim holu, nie czuł już jednak tego ślepego gniewu i chęci zemsty co dawniej. Odkąd zaczął pracować u Marchandów, coraz trudniej było mu uwierzyć, że siostrajego ojca Anne ijej córki są takimi potworami, za jakie je z początku uważał. Dlatego miał coraz większe opory przed tym, co zamierzał zrobić.
– Witam pana serdecznie.
Wyjął z przegródki na korespondencję kilka złożonych kartek i podał je gościowi. Po chwili znów został sam ze swoimi myślami.
A te wcale mu się nie podobały.
Kilka miesięcy temu, gdy zgłosili się do niego Richard i Daniel Corbinowie, którzy chcieli zmusić Anne Marchand do sprzedaży hotelu, wszystko wydawało się takie proste.
Luc ucieszył się, że ma okazję zemścić się na rodzinie ojca za to, że wyrzuciła go z domu, kiedy ten miał zaledwie osiemnaście lat. Był przekonany, że Anne Marchand świadomie odwróciła się od brata, chociaż ojciec powiedział mu, że to nieprawda: właśnie Anne mu pomagała, a wszystkiemu winna była ich matka, Celeste Robichaux. To Celeste zniszczyła swojego syna, pozbawiła go dumy i pewności siebie, zmusiła do włóczęgostwa i hazardu.
Kiedy Luc o tym rozmyślał, jakiś wewnętrzny głos tłumaczył mu, że każdy jest kowalem swego losu, każdy podejmuje własne decyzje. To samo dotyczy Pierre'a. Zniknął z życia swojego syna, chociaż wcale nie musiał. Miał żonę, dziecko. Mógł zostać i podjąć próbę zapewnienia im szczęśliwego życia.
Psiakrew! Luc zmarszczył czoło. Skoro zgodził się na współpracę z Richardem i Danielem, dwoma hotelarzami o wątpliwej reputacji, których poznał w Tajlandii, nie powinien odczuwać tych wszystkich wątpliwości. Powinien szaleć z radości, że może zemścić się na rodzinie ojca. Ale jedynym złoczyńcąjest Celeste, jego babka, a ona z hotelem nie ma nic wspólnego.
Hotel Marchand to owoc ciężkiej pracy i spełnione marzenie Anne oraz jej świętej pamięci męża Remy' ego.
Niestety, teraz jest już za późno. On, Luc, zawarł pakt z diabłem i znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Czuł się jak zwierzę schwytane w sidła, z których nie potrafi się wyplątać.