Ona i Kate jako dziewczęta były takie beztroskie i szczęśliwe pod opieką kochających rodziców! Obie wprowadzono do towarzystwa, gdy miały po osiemnaście lat, i przez krótki okres razem chodziły na proszone kolację, bale i przyjęcia, potem jednak – za szybko, zdecydowanie za szybko – pojawił się Rupert i zabrał Liz do Anglii. I chociaż spędziła tu więcej niż połowę życia, nigdy nie czuła się na wyspie jak u siebie. Przez ten czas nie zdołała zmienić niczego, co Rupert ustalił w Havermoorze przed jej przybyciem, czuła się więc w posiadłości prawie jak gość, i to gość niezbyt mile widziany, skoro bowiem nie urodziła mężowi spadkobiercy, jej obecność tutaj wydawała się bezcelowa.
Jej życie tak bardzo się różniło od życia Kate! Wiedziała, że siostra nie potrafi jej zrozumieć – miała przecież przystojnego ciemnowłosego, młodego jeszcze męża i szóstkę cudownych dzieci, które niczym dary niebios w regularnych odstępach czasu przychodziły na świat w ciągu dwudziestu dwóch szczęśliwych lat ich małżeństwa. Trzej synowie i trzy córki Winfieldów, wszyscy pełni życia i zdrowi, odziedziczyli po rodzicach urodę, inteligencję i poczucie humoru. Wydawać się mogło, że Bóg obdarował zbyt szczodrze Bertrama i Kate, mimo to patrząc na nich nikt nie miał wątpliwości, iż zasługują na te dary. Liz co prawda zazdrościła siostrze od lat, lecz obca była jej zawiść. Szczęście Kate i Berta uważała za oczywiste, tak byli dobrzy, mili i uczciwi. Na ich widok wzbierała w jej sercu tęsknota za tym, czego nigdy nie doświadczyła – za miłością dziecka i czułego, kochającego męża.
Życie z Rupertem uczyniło z niej osobę przygaszoną i zamkniętą w sobie. Niewiele miała teraz do powiedzenia, nie było też komu tego powiedzieć. Właściwie nigdy zbytnio nie obchodziła męża, który całą uwagę poświęcał swoim posiadłościom, polowaniom na kaczki, kuropatwy i bażanty, a wcześniej także hodowli psów i koni. Żona zawsze znaczyła dlań niewiele, jeszcze mniej ostatnio, gdy podagra dawała mu się mocno we znaki. Potrzebował Liz, aby podała mu kieliszek wina, zadzwoniła po służbę, pomogła w przygotowaniu do snu, jego sypialnia wszakże znajdowała się daleko od jej pokoju, po drugiej stronie holu. Tak było od lat, odkąd lord Hickham pojął, że nie doczeka się od niej potomka. Dlatego też dla Liz przyjazd Winfieldów był niczym podniesienie żaluzji, zerwanie zasłon, wpuszczenie do zimnego dworu słońca i świeżego tchnienia kalifornijskiej wiosny.
Z miejsca, gdzie siedziały dzieci, dobiegły Liz i Kate odgłosy cichej czkawki, a następnie stłumiony chichot. Kobiety uśmiechnęły się do siebie. Od przyjazdu rodziny Liz jakby odmłodniała o dziesięć lat, obecność Winfieldów wyraźnie podniosła ją na duchu. Kate z przykrością patrzyła na przedwcześnie postarzałą siostrę, dręczyła się myślą o jej samotności i życiu w ponurym otoczeniu, w domu, którego nienawidziła, z mężczyzną, który niewątpliwie nie darzył jej miłością ani teraz, ani nigdy przedtem. W dodatku Liz z każdą chwilą była smutniejsza, świadoma rychłego rozstania z bliskimi. Za niecałą godzinę już ich tu nie będzie i Bóg jeden wie, kiedy znowu przyjadą do Anglii! Kate zaprosiła ją do San Francisco, by pomogła w przygotowaniach do ślubu Edwiny, Liz wszakże wiedziała, że nie będzie mogła zostawić Ruperta na tak długo. Mimo to obiecała przyjechać do Ameryki w sierpniu.
Odgłosy czkawki znów dobiegły uszu Kate. Popatrzyła w stronę dzieci i zatrzymała wzrok na prawie sześcioletniej Alexis. George mówił jej coś na ucho, mała zaś ledwie hamowała chichot.
– Pss… – szepnęła Kate i uśmiechnęła się do nich, zerkając spod oka na Ruperta. Ich śniadania w Kalifornii wyglądały zazwyczaj jak piknik w święto Czwartego Lipca, ale tutaj musieli się zachowywać przyzwoicie.
Trzeba przyznać, że dzieci były nadspodziewanie grzeczne i stosowały się do wymagań Ruperta, który z wiekiem jakby nieco złagodniał. Kilka razy zabrał nawet szesnastoletniego Filipa na polowanie i choć chłopiec wyznał ojcu, że nienawidzi tych wypraw, wobec wuja był zawsze uprzejmy i starał się okazywać mu wdzięczność. Tyle że Filip starał się być miły dla każdego, bo taki już był: układny, taktowny i ujmujący, wydawał się jak na swój wiek nad wyraz dojrzały. Wyglądał na więcej niż szesnaście lat i był zdecydowanie najmądrzejszym, najbardziej odpowiedzialnym dzieckiem Winfieldów. Nie mówiąc oczywiście o Edwinie, ona jednak liczyła sobie dwadzieścia lat i niebawem miała założyć własną rodzinę, która powinna się w ciągu roku powiększyć. Kate nadal nie mogła uwierzyć, iż jej najstarsza córka już na tyle dorosła, że wychodzi za mąż i pewno urodzi wkrótce dziecko.
Winfieldowie wracali do domu, aby przygotować wesele. Do Stanów jechał z nimi także dwudziestopięcioletni Charles, narzeczony Edwiny, zakochany w niej po uszy. Spotkali się przypadkiem poprzedniego lata w San Francisco i odtąd niemal nie rozstawali. Ślub zaplanowano już na sierpień, dlatego wieźli całe jardy pięknego materiału w kolorze kości słoniowej, który Edwina i Kate kupiły w Londynie na suknię ślubną. W San Francisco krawcowa Kate wyhaftuje suknię maleńkimi perełkami, welon zaś uszyje Francuzka, która właśnie przybyła z Paryża do Londynu, a lady Fitzgerald przywiezie go w lipcu, przybywając na ślub.
Winfieldów czekało jeszcze załatwienie mnóstwa spraw. Bertram Winfield zaliczał się do najznaczniejszych obywateli Kalifornii – do jego rodziny należała jedna z największych gazet w San Francisco – z tego też względu na wesele Edwiny musieli zaprosić setki osób. Kate z córką od miesiąca opracowywały listę gości, która w końcu liczyła ponad pięćset nazwisk, kiedy zaś Edwina ostrzegła narzeczonego, że może się jeszcze wydłużyć, Charles się tylko roześmiał. "W Londynie byłoby o wiele gorzej – powiedział. – Dwa lata temu na ślubie mojej siostry zjawiło się siedemset osób. Dzięki Bogu byłem wtedy w Delhi."
Przez ostatnie cztery lata Charles podróżował po świecie. Spędziwszy dwa lata w wojsku w Indiach, wyruszył do Kenii, gdzie przebywał rok, podróżując i odwiedzając znajomych. Edwina uwielbiała słuchać opowieści o jego przygodach. Prosiła, by w podróż poślubną wybrali się do Afryki, Charles jednak uznał, że lepiej będzie spędzić miodowy miesiąc w jakimś bardziej cywilizowanym kraju. Jesienią zamierzali podróżować po Włoszech i Francji, po czym na Boże Narodzenie zjechać do Anglii.
Edwina zakochana była w Charlesie po uszy. Marzyła o licznej rodzinie, przynajmniej takiej jak jej własna, i o równie szczęśliwym życiu małżeńskim, jakie wiedli jej rodzice, aczkolwiek nawet między nimi czasami wybuchały spory. W domu aż drżały ściany, gdy matka naprawdę traciła cierpliwość, zawsze jednak łączyło ich głębokie uczucie, a po eksplozji gniewu następował okres czułości i wybaczania. Wiadomo było, że cokolwiek się wydarzy, Kate i Bertram nadal będą się kochali. Tego właśnie oczekiwała Edwina od Charlesa. Nie potrzebowała do szczęścia męża, który byłby ważną osobistością, nie potrzebowała jego tytułów czy wytwornej posiadłości. Nie chciała nic z tego, co niegdyś pociągnęło ciotkę Liz do wuja Ruperta. Dobroć, poczucie humoru, inteligencja, umiejętność dzielenia radości z bliskimi, wspólne rozmowy i praca – tylko to się dla niej liczyło. Charles co prawda nigdy nie musiał zarabiać na utrzymanie i po ojcu miał odziedziczyć miejsce w Izbie Lordów, lecz Edwina wiedziała, że jej narzeczony posiada te cechy charakteru, które ceniła. Ich życie zapowiadało się przyjemnie – będą się bawić i spędzać beztrosko czas w towarzystwie przyjaciół.