– To posklejane włoski…?
– Sam zobacz.
Jak włoski wystawały setki małych kółeczek, które leciutko pociągnięte ustami przydawały piersi Liliane bądź jej brzuszkowi delikatnych fałdek.
„To istota ze snu. Tak przecież nie może wyglądać kobieta…”, coś mu podpowiadało.
Ulicą obok przechodzili jacyś ludzie. Nie zauważali nagiej pary leżącej na zniszczonej kanapie.
„To tylko sen, można z nimi zrobić, co się chce… Łatwo sprawdzić”, pomyślał.
Zerwał się z kanapy i podbiegł do przechodzącej dziewczyny. Ta ospale usiłowała się odwrócić. Nawet nie próbowała odbiec. Była odziana w wydekoltowaną suknię z brązowego, grubo tkanego płótna, luźno wiszącą na szerokich ramiączkach.
Bez wahania, mocnym szarpnięciem zdarł ją z niej. Pod spodem nie miała nic. Nie próbowała zasłonić nagości, tylko obojętnie przestąpiła workowatą sukienkę. Adams był zdumiony: Senny twór marnie przypominał nagą kobietę. Pokrywała ją gładka, cielista powłoka. Jej piersi nie miały szczytów, a podbrzusze było gładkie, nie podzielone. To przywilej sennych wymysłów, że nic nie kryje się pod ich zewnętrzną powłoką. Jak u ruchomego manekina szerokimi szczelinami zaznaczały się połączenia źle dopasowanych fragmentów. Wiskozowe włosy ledwie trzymały się plastikowej głowy. Odkręcił tę głowę i odrzucił; następnie dłonie i ramiona. Tułów był lekki, pusty w środku. Nogi same się przewróciły. Adams skrzywił się z niesmakiem.
Dobiegł go chichot Liliane. Odwrócił się. Wygodnie ułożona na sofie piękność wyciągała ku niemu dłoń o smukłych, długich palcach.
– Wracaj już, moja bestio – powiedziała. Na jej zarumienionej twarzy widniał biały, tygrysi deseń. – Zawsze tak traktujesz nieznajome…?
Zdążyło go owiać chłodne powietrze ulicy. Wrócił w rozgrzane ramiona Liliane.
– Pozrywam ci te wszystkie kółeczka – mruknął. – Aż krew pocieknie.
– Nic z tego. Możesz spróbować. – W miarę jak jej twarz kraśniała, biały wzór rysował się coraz bardziej wyraziście.
Delikatnie pociągnął za jedno z kółeczek. Napięło skórę i zaraz potem wysunęło się z wykłutych otworków. Leciutki krążek z białego plastiku.
– Najpierw pozbawiłeś mnie dziewictwa, a teraz zniszczyłeś makijaż. To okropne…! – zachichotała.
Zbyt mocno złapała go zębami za ucho. Aż krzyknął. Niepotrzebnie, bo czar snu prysnął.
10.
W korytarzu było jasno. Ściany białe, obok tylko sekretarzyk z fornirowanego drewna, którego brązowe apliki przedstawiały to bodące się kozły, to satyra zderzającego się łbem z kozłem, to wreszcie bodące się satyry. Blat sekretarzyka ozdobiono blaszanym wizerunkiem kosza z odrzuconą pokrywką, otoczonego splotem drzemiącego węża. Ani śladu arcydzieł ze snu, mechanitonów.
Obok na kanapie Liliane cichutko chrapała. Kobieta potrafi uroczo chrapać, właśnie jak Liliane: cicho, spokojnie, dźwięk był przyjemny, chciało się otoczyć ją ramionami. Adams uczył się smakować chrapanie ukochanej kobiety.
Spróbował zbudzić ją lekkim pocałunkiem i zaraz potem drugim. Uśmiechnęła się jeszcze przez sen i objęła go ramieniem. Kolejny pocałunek obudził ją.
Na powiekach miała senną wydzielinę. Leciutko przetarł je palcem. Cofnęła się odruchowo, jakby mówiąc: „To należy do mnie…”. Przetarła oczy. Ale zaraz uśmiechnęła się znowu.
– A jak umyjesz mi zęby, hę…?
– Palcem.
– Ty świntuchu.
Była tak piękna. Jej powieki nie wymagały farby, rzęsy były niewiarygodnie długie.
– Cieszę się, że tu trafiłem. Nawet jeślibym miał potem odsiedzieć w areszcie.
– Mówisz jak pijany.
– Mmm… Wiem, co mówię. W całym moim życiu, pieprzonym życiu mola bibliotecznego, liczy się tylko to, że wlazłem do tego labiryntu.
– Tylko to, że tutaj wlazłeś?
– Dlatego, że ciebie poznałem.
– A co we mnie szczególnego…? – próbowała się droczyć. – Beznadziejna opiekunka kalekich dzieci.
– To ma znaczenie. Każdy ma kaleką duszę. – Przyglądał się jej. Piersi przyjemnie wznosiły się, kiedy leżała. Trzymał ją w pętli swoich ramion, jakby bał się, że ten skarb mu umknie. Miała gładką, jasną skórę. Znikły niebieskawe cienie pod oczyma.
Jakoś tak za szybko przebiegło to jej ranne ubieranie się.
– W drogę, mój władco – powiedziała. To nie był ton poddanego, ale zabrzmiało mile.
Adams miał ochotę jeszcze poleżeć na starej kanapie z odłażącymi złoceniami, ale powiedział:
– No pewnie, przecież musimy się stąd wydostać, zanim śmierć głodowa ściśnie nas suchą łapą…
– Chodź. Razem jest przyjemniej. – Jego słowa nie poruszyły jej. Uniosła ramiona, przeciągając się jak kot. Zerknęła przy tym przez ramię, czy wywiera wystarczające wrażenie.
– Ach, tak. No, tak – burknął, gramoląc się z posłania. Rzeźbiona kanapa wspierała się na wilczych łapkach. Przyszarzały materac z krótkimi frędzlami zdobiony był ledwie widoczną lamówką z meandrem. Obicie zużyte, podarte na krawędziach. Może to eksponat podlejszej klasy. Ale przynajmniej wygodny.
Drzwi na końcu korytarza przyozdobiono blaszanymi aplikami przedstawiającymi węża wychodzącego z kosza oraz most o dwóch przęsłach z zabudowaniami.
„Stylizowany widok Ponte Vecchio”, pomyślał.
Adams nacisnął klamkę.
Drzwi kończyły labirynt. Na zewnątrz widać było niebo i mizerny trawnik. Druga strona Watykanu. Znowu Rzym.
Zanim wyszli, ciekawsko zajrzał za lewe drzwi i zobaczył typowy czarno-biały korytarz.
11.
Najpierw sam wyszedł na zewnątrz, potem podał rękę Liliane. Pomógł jej zstąpić na murawę.
Zakręciło się w głowie: Wydostali się z wnętrza pnia drzewa, z dziupli. To gwałciło elementarne wyczucie przestrzeni. Zerkając do dziupli, wracało się do obszernej sali, z której wiodły lewe drzwi do korytarza ich miłości i dalej z powrotem. Ale od strony parku pień otoczony był zaniedbanym trawnikiem, skrywającym kamienie i ułomki cegieł. Dźwigał rozłożystą koronę o niezwykle długich, ostrych, mocno rozgałęzionych igłach. Na wbitej w trawnik emaliowanej tabliczce widniało: Cayleia bethii, H.
– Cholery można dostać. Ja zwariuję – wydyszał Adams, kiedy znowu wlazł i wrócił z sali, która nie pomieściłaby się w pniu baobabu, a co dopiero w smukłym pniu Cayleii.
– W Ogrodach Watykańskich mają najrzadsze okazy.
Taka dyskusja nie miała sensu. Adams pokornie pogodził się z regułami kolejnego snu. Poza złamaniem geometrii wszechświata wszystko się zgadzało: oznakowane emaliowanymi tabliczkami drzewa ciągnęły się rzędem. Bliźniaczo podobne, sąsiednie drzewo też nosiło etykietkę Cayleia bethii, H.
To musiały być Ogrody Watykańskie. Tak blisko w mieście nie ma innych równie rozległych. Jednak coś tu nie pasowało: wszędzie walały się puste puszki oraz kartony po napojach. Spośród innych w Rzymie te ogrody wyróżniały się brudem. Jednak wszędzie turyści niesamowicie śmiecą, więc może to jakiś zakątek Ogrodów Watykańskich…?
Opodal porządkowy w zielonym uniformie głośno beształ starą kobietę, a jej psa chłostał trzciną. Kundel skomlał i kulił się do ziemi, ale smycz w ręku surowego egzekutora nie pozwalała zbiec. Brud brudem, a przepisy przepisami. Kobiecina płaciła mandat za to, że jej psiak zrobił kupę na trawniku. Nie miało znaczenia, że tylko wzbogacił konstelację kup swoich poprzedników.
Pośpiesznie wycofali się na wysypaną drobnymi kamyczkami dróżkę. Adams wziął Liliane za rękę i spróbował oddalić się poza zasięg wzroku strażnika. Z pewnością łażenie po tym trawniku jest wzbronione, chociaż przecina go sieć wydeptanych dróżek. Zmroził ich ostry gwizdek.