Выбрать главу

Strażnik podszedł, poślinił palec i odwrócił kartkę bloczka mandatowego.

– Chodzenie po trawniku i próba uszkodzenia eksponatu.

Adams nie umiał znaleźć właściwych słów, by uspokoić rozsierdzonego funkcjonariusza. Zresztą tłumaczenie prostakowi, że właśnie przed chwilą złamali topologię wszechświata, mijało się z celem.

– Na dodatek próbowaliście oderwać kawałek kory z Cayleii. - Cerber poślinił ołówek chemiczny.

– Nie. Ja tylko przyglądałem się jej korze. Składa się jakby z dziesiątek tysięcy igiełek.

– Wszyscy tak mówią. Niby oglądają, a naprawdę próbują ułamać kawałek na pamiątkę – strażnik zamilkł, wypełniając rubryki formularza niezdarnymi kulfonami. – To będzie w sumie za dwoje osiemdziesiąt tysięcy – skrzywił się, ukazując sine zęby. – Tyle na okaziciela, bo jeśli chcecie podać dane personalne, to sto dwadzieścia.

– Aż tyle? – zaprotestował Adams.

– Daj spokój, zapłać – Liliane pociągnęła go za rękaw. – Turysta nie wygra z miejscowymi…

Oczywiście miała rację. Weszli tu nielegalnie, ujawnienie personaliów tylko pogorszyłoby sytuację. Z ciężkim sercem odliczył osiemdziesiąt tysięcy lirów i podał porządkowemu.

– A cóż to jest? – Urzędnik odtrącił dłoń Adamsa. – Obcą walutę należy wymienić przy wjeździe.

Adams spojrzał bezradnie na Liliane. Nie miał watykańskich pieniędzy.

– Można zapłacić kartą? – podsunęła. Błękit jej oczu mógł współzawodniczyć z błękitem rzymskiego nieba.

– Niech będzie – mruknął porządkowy. Właśnie skończył mozolić się z wypisaniem mandatu. Usiadł na zniszczonej ławce, pokrytej obłażącym zielonym lakierem, a oni oboje obok niego. – Aha, paszporty proszę – rzucił nagle.

„Więc jednak nie obejdzie się bez przykrych następstw…”, westchnął w duchu Adams.

– Miało być na okaziciela – zaprotestowała Liliane.

– Nie może być. Muszę wpisać właściciela konta i inne drobiazgi… – mruknął. Obejrzał swoje dłonie i zaczął usuwać brud zza paznokci. – No już, paszporty!

– To może dziewięćdziesiąt tysięcy, ale na okaziciela – wcisnęła mu zwitek banknotów.

– Niech będzie – strzelił wydłubanym brudem na ścieżkę. – No… – mruknął przeciągle, wstał i obciągnął mundur. – Na drugi raz nie łazić mi po trawie.

Odszedł zamaszystym krokiem.

Za drzewami, wysoko jaśniał w słońcu mur z białego kamienia, zwieńczony wysokimi, drewnianymi masztami, pomiędzy którymi rozpostarto gigantyczne szare płótno żaglowe.

– A cóż to, u licha jest? – mruknął Adams. – Lepsze niż Koloseum.

– Pewnie, że lepsze – wydęła wargi. – To stadion przewodniczącego Nero. Faktyczne centrum miasta.

– Coś ty, przecież… – nieporadnie zaczął, ale przerwała mu grupka przechodniów:

– Mili państwo, dzisiaj mamuśka schyliła głowę – powiedział mężczyzna.

Towarzysząca mu zawinięta w ciemnoszarą szatę, ogolona na łyso kobieta spuściła wzrok. Druga – też odziana w sari, ale tęczowe – spoza zwojów wpatrywała się w Adamsa natarczywym spojrzeniem szarych oczu.

– To nasza rodzinna uroczystość. Nie może was dwojga zabraknąć. – Mężczyzna wcisnął wizytówkę w dłoń Liliane. – Mamy już odpowiednią liczbę gości – rzucił do towarzyszących mu kobiet.

Łysa blado się uśmiechnęła.

– To ważne dla nas – mężczyzna spojrzał na Liliane. – Dziś o szóstej. Przyjdźcie bez obiadu.

Zawrócił przesadnie wyprężony. Obie kobiety podreptały za nim. Zniknęli za zakrętem alejki.

– Szurnięci sekciarze – prychnął Adams.

– Niekoniecznie. To mistrz anatomii praktycznej, Bedel Schrymp – Liliane przeczytała z wizytówki.

Niedaleko ogród się kończył. Na rozwartej, przyrdzewiałej bramie, zabezpieczonej od góry kutymi, zaostrzonymi prętami, pozostawiono masywną kłódkę. Wieczorem strażnik zepnie nią oba skrzydła wrót. Napis z giętych prętów głosił: „Ogrody wypoczynku im, przewodniczącego Nero”.

Za furtką aleja parkowa przechodziła w podziurawioną, asfaltową jezdnię, ograniczoną nierównymi chodnikami. Zabudowa była niska: parterowe lub jednopiętrowe zaniedbane domy, drzwi niektórych zabito deskami.

Z wolna miasto stawało się okazalsze, ulice żywsze. To był niewątpliwie Rzym, ale zdziwaczały. Po ulicach snuły się kobiety zakutane w szare lub czarne szaty i z obręczami w przedziurawionych uszach. W radosnym włoskim słońcu jaśniały wygoloną gładko łysiną. Rzadziej mijali inne, w kolorowych strojach, zawiniętych niedbale, jakby frywolnie. Tu pastelowa tkanina zsuwała się z ramion, tam wysoko podkasana odsłaniała uda. Zdarzały się takie (z tych barwnych jak motyle), co miały chyba w honorowych miejscach wycięte otwory, ale przysłaniały je dłońmi. Nie wypadało gapić się, czy tam rzeczywiście widać koniuszki piersi i łono. „Tak przecież być nie może”, pomyślał.

– Buyuglu, Saracen Airlines – odczytał neon nad biurem podróży. Trudno było powstrzymać się od wypatrywania wśród przechodzących barwnie odzianych kobiet w podziurawionych strojach. – Gdzież to do cholery jest?

– Jak to? – zdziwiła się Liliane. Pewnie wiodła go ulicami zmienionego miasta. – Ja przyleciałam Buyuglu. W sierpniu i wrześniu dają ekstra ofertę.

Adams nie wiedział o superofercie Buyuglu. Uważał, że Saracen Airlines nie istnieją. Ulicą maszerował oddział doboszy w dwubarwnych strojach przypominających mundury. Głośno wybijali rytm. Tłukli z rozmachem, równo, z zaciętością na twarzach. Zwielokrotnione odbiciami uderzenia niemal rozrywały bębenki w uszach. Jedni przechodnie zatykali uszy, inni formowali rzadki szpaler. Za zwartym oddziałem biegło kilkoro dzieci.

Dalej kroczyła grupa dziewcząt i chłopców odzianych w podobne dwubarwne stroje: czarny z czerwonym, zielonym lub niebieskim. Ci z kolei demonstrowali żonglerkę flagami; stosownie do stroju, każde podrzucało czerwony, zielony bądź niebieski sztandar. Za nimi znowu czworobok doboszy. Pochód otwierali i zamykali połykacze ognia, którzy regularnie zionąc strugami płomieni, odpędzali zbyt natrętnych widzów i otwierali dla kolumny przejście.

Adams trzymał chłodną dłoń Liliane w swojej, obserwując przemarsz kolumny. Gdy ruszyli, Liliane lekko uwolniła dłoń.

– Jakieś święto – burknął, chowając ręce do kieszeni.

– Nie. To telewizja się reklamuje. Zamierzają zwiększyć czas emisji programu do pięciu godzin tygodniowo. Ciągle to ogłaszają.

Adams nie odpowiedział. Akcja rozwijała się. Nigdy dotąd nie miał tak realistycznego snu, mogły się z nim równać tylko te z labiryntu w podziemiach.

– To na pewno reklama telewizji – jakby wyczuła jego wątpliwości. – Przecież czerwony, zielony i niebieski to jej barwy.

12.

Cały czas Adams oczekiwał czegoś cudownego. Był zbyt mądry, by wierzyć, że istnieje wyłącznie to, co właśnie jest dostępne obserwacji. To jakby ktoś myślał, że za Karola Wielkiego nie istniała Ameryka. Zdarzenia w podziemiach przełamały barierę sceptycyzmu. Zresztą, doznaje tego każdy, kto podróżuje i napotyka rzeczy nowe i niezwykłe. Gdy poznaje się reguły rządzące widzialnym światem, łatwo zorientować się, że niespodziewanie często ujmują je proste równania – rządki czarnych robaczków, stawiane ołówkiem na białej kartce papieru. Ale dlaczego tylko wybrane sekwencje znaków miałyby nieść prawdę o wszechświecie? Dlaczego inne muszą zawsze być bezwartościowe? Są tak podobne do tych ważnych. Dlaczego dla dowolnej sekwencji czarnych znaczków na białej kartce nie miałby istnieć taki zakątek, gdzie właśnie ona byłaby tą najważniejszą? Myśl polskiego kanonika, że te same sekwencje symboli mają sens bezwzględnie, wydała się nagle płytka i cudaczna. To jakby twierdzić, że kobiety mogą nosić jedynie szare albo czarne sari, a nie tęczowe czy z dziurkami.