– No, pochwal się, pochwal – powiedział Schrymp. Kobieta wysunęła się zza stołu. Wkrótce wróciła z popłakującym niemowlęciem. Odchyliła połę czarnej szaty, wydobyła lewą pierś i zabrała się do karmienia.
Schrymp pokraśniał z ukontentowania.
Niemowlę uspokoiło się. Łysa kobieta miała jasne oczy, nieodparcie przypominała łysą owcę.
– No, jeszcze z drugiej – powiedział Schrymp.
– Pośpieszże się wreszcie – parsknęła Aster. – Goście są głodni.
Schrympa schowała lewą pierś, z której skapnęły jeszcze dwie kropelki mleka, i wydobyła prawą. Były niezbyt ładne o średniej wielkości. Dziecko nadal chętnie ssało. Schrympa cały czas skrywała lewą dłoń pod szatą. Prawą rozgarniała swoje odzienie, by wydobyć to jedną pierś, to drugą lub by wygodniej ułożyć dziecko; lewa pozostała owinięta rąbkiem.
Ma protezę, czy co…?
Gdy Schrymp uznał, że niemowlę nie jest już głodne, w kąt odsunięto szklankę ze słonymi paluszkami, robiąc miejsce dla dziecka, a łysa kobieta – nadal skrywając lewą dłoń – przewinęła je na stole. Był to chłopczyk, wykastrowany.
Widząc zdumienie Adamsa, Schrymp oznajmił:
– Nie będzie ganiał za siostrami. Zresztą, zrobiłem to tak, żeby mu się na stare lata wygodnie sikało… No, przecież nie jest to mój najmłodszy syn.
– To jasne. Jest pan w sile wieku – uciął nieznajomy. Wreszcie zawinięto i odniesiono okaleczone dziecko. Schrympa zastawiła stół jadłem. Zupa grzybowa odstręczała. Pływały w niej drobne czerwie z czarnymi główkami. Adams próbował spychać je na brzeg talerza. Z niektórymi się to udawało, z innymi nie. Liliane trąciła go łokciem.
– Przecież gospodarze nie są ślepi – syknęła.
– Nie…?
– Przestań… To jest wartościowe białko. – Zachichotała bezgłośnie.
Adams dostrzegł wreszcie palce Schrympy. Kończyły się dziwacznie, nieproporcjonalnie blisko kiści dłoni. Zresztą i ta kiść nadmiernie nabrzmiewała pod szatą. Dziecko obudziło się i zakwiliło. Schrympa znowu przyniosła je i zaczęła kołysać. Mozoląc się ze stygnącą, niesmaczną zupą, Adams ciekawie zerkał ku lewej dłoni kobiety. Może jest owinięta opatrunkiem?
– Na pańskiej wizytówce napisano, że jest pan praktykiem anatomii, Bedel – głośno odezwał się nieznajomy. Karen, jego towarzyszka zwracała się doń: Falzarote.
– Technikiem ossuarnym - poprawił gospodarz, a Liliane rzuciła krzywy uśmieszek Adamsowi. – Oczywiście, mało kogo stać na własne ossuarium, ale mając duży dom i praktykę zawodową…
Adams sączył wino z mlecznego kielicha rżniętego w trupią czaszkę na szyjce z kilku stylizowanych kręgów. „Raczej porcelana, nie barwione szkło”, ocenił. Kielich był wielkiej piękności, a podobizna trupiej głowy, poza mocnym odkształceniem, nie miała widocznych błędów. Wino nie było złe, zalatywało drożdżami, a na dnie kielicha zebrał się osad. Szczypało w język, jakby doprawiano je spirytusem.
– Właściwie to dzisiejsza okazja… – Bedel gramolił się zza stołu. – Możemy obejrzeć i mamuśkę, i warsztat. – Inni też zaczęli wyplątywać się spomiędzy nóg stołowych i tych od krzeseł.
Starannie przystrzyżony trawniczek w atrium łysiał w miejscach, gdzie mury zasłaniały światło. Trzy brunatne piłki okazały się trupimi czaszkami. Dwie miały jeszcze długie pasma czarnych włosów. Trzecia leżała smętnie jak kapelusz grzyba ułamany z trzonka.
– To właśnie ta. – Bedel trącił czaszkę butem. Potoczyła się, odsłaniając niknącą w ziemi brunatną podstawę. Nie czuć było trupiego odoru.
– Żuchwa się obluzowała – zauważył Falzarote.
– Zdejmę żuchwę.
– Czaszka jest jeszcze nieczysta, skoro nie wziął jej do rąk – szepnęła Liliane do Adamsa i leciutko (przy okazji) ugryzła go w płatek ucha.
Bedel jednak usłyszał tę uwagę.
– No, ale już prawie… – powiedział. – Ułamała się trochę za wcześnie.
– Może dzieci skosiły – podsunął Falzarote.
– Dzieci się tu nie bawią – wydął wargi Bedel. – Nigdy.
– Co z niej zrobisz? – Liliane nie wysuwała dłoni spod ramienia Adamsa.
– Jest ładnie wysklepiona. Schrympa ma taką samą. – Powiódł palcami po łysym ciemieniu pierwszej żony. – Dokładnie jak jej matka – lekko zaznaczał palcem symetrię i wypukłość kości.
„Rzeczywiście, Schrympa ma ładną, foremną głowę: bez grzebieni czy spłaszczeń”, pomyślał Adams. „Nawet skórę na łysinie ma matową i aksamitną, a nie napiętą i błyszczącą”.
Schrympa stała ze spuszczonym wzrokiem. Może zerkała na czaszkę matki albo może na wystające z ziemi kręgi szyjne.
– Zrobię z niej dzbanek lub czajnik na herbatę, a wtedy rączkę wykonam z tej żuchwy… Schrympie na pewno się spodoba.
– To nie będzie łatwe. Przecież te kształty nie pasują na czajnik i rączkę. Będzie sporo rzeźbienia, ja wiem, frezowania…?
– Och, Adams, Adams. – Twarz Schrympa przepełniło samozadowolenie. Uwaga gościa sprawiła mu przyjemność. – A kieliszek, z którego pijesz pynuj?
– Piękna robota – mruknął zbity z tropu Adams.
– Robota ossuara, kunszt ossuara - zauważył Falzarote.
– To jest czaszka mojej najstarszej córki – powiedział gospodarz. – Kilka lat temu wpadła pod tramwaj. Czaszka nie uległa uszkodzeniu.
– Cco…? – Adams nie stłumił świszczącego szeptu, ale czujna Liliane przycisnęła jego dłoń, by nie pytał więcej.
– To nie było szczególnie trudne – tłumaczył dalej Schrymp. – Formowanie, trzeba było tylko odciąć czerep. Właśnie ciebie uhonorowałem tym kielichem, Adams.
– Dziękujemy – odpowiedziała za niego Liliane.
– Falzarote pije z czaszki mojego drugiego najstarszego syna. Falzarote z uznaniem obejrzał swój kielich.
– Tak miało być. Was spotkałem wcześniej.
– Ale jak zasklepiłeś wylot rdzenia i inne otwory tych czaszek?
– Przecież nie miesza się kości z innym tworzywem. – Liliane zaskoczyła go swą wiedzą.
– Obejrzyj je – rzucił Schrymp z udaną obojętnością.
Przyniosła od stołu kielich Adamsa. Ten starł palcem osad drożdży z dna pucharu. Otwór potyliczny wypełniono pasownie kręgiem szyjnym, zgrabnie zasklepionym i zaciśniętym. Linie podziału obu kości były widoczne, ale przebiegały zwichrowane jak w marzeniu sennym. Zdumiewało wygładzenie kości czaszki do kształtu półkulistej czary, z kreseczkami zaciśniętych nozdrzy i wąskimi, jakby przymkniętymi oczodołami. Wiedząc, że to nie rzeźba, Adams obserwował robotę z wielką uwagą. Górna szczęka pozostała wraz z zębami, ale teraz ich wieniec tworzył niemal pełną obwódkę nierównych paciorków niedaleko podstawy kielicha.
– Ręka mistrza – powiedziała Liliane.
– Wygląda, Bedel, jakbyś trzymał ich głowy w odpowiednich łupkach, zanim… no wiesz, ją ten tramwaj, a jego coś tam… – rzucił Falzarote.
– Nie robiłem tego – Schrymp nie poczuł się urażony.
– Masz ossuarium, jestem tego pewna – Karen wspierała się na ramieniu Falzarote. Na jej szyi widniały barwne linie i listki. Reszta tatuażu ginęła pod kołnierzem. – Taki mistrz musiał zgromadzić znakomitą kolekcję.
Adams wyczuł, że prośba Karen jest czymś równie niezręcznym jak żart jej męża.
– Nie mam ossuarium, tylko zwykły warsztat.
– Nigdy nie widziałam, gdzie powstają takie cuda. Gospodarz uległ. Warsztat mieścił się w obszernym, jasnym pokoju. W drewnianych pakach zgromadzono dziesiątki piszczeli, kości udowych i kręgów. Wszystko starannie posortowane według rodzajów i wielkości. Czaszki poukładano rzędami na półkach. Na czole każdej widniał krótki napis, ozdobiony ornamentem, namalowaną gałązką czy kwiatkami.