– Zaskoczył mnie ten zwyczaj.
– Zauważyłam. Jeszcze kawy?
– Nie… Samo musi przejść. – Podniósł się na poduszce. – Ale miała potworność na dłoni. Jakby odrębną żywą istotę.
– To czaszka rzekoma, craniu paradoxali. Z palcami w roli zębów.
– A co to za cholerstwo?
– Majstersztyk. Przyszła matka zażywa odpowiednie chemikalia i wtedy dziecku wyrasta taka dłoń. Ale sprawa rzadko się udaje. Zwykle rodzi się potwornie zniekształcony noworodek, którego trzeba zabić. Nikt ci wtedy nie zwróci forsy, trzeba jeszcze dopłacić rodzinie za stracone dziecko.
– Kto to zamawia?
– Wiesz, są rodziny, gdzie rodzą się piękne córki. Można sobie u nich z wyprzedzeniem zgodzić drugą żonę… Oczywiście, urodę nie zawsze się dziedziczy… – Uśmiechnęła się. – Bedel chciał wiele, to teraz ma kłopot.
– Kłopot?
– Pewnie. Przez tę dłoń Schrympy musi płacić podatek, jakby miał dwie drugie żony.
– Daj tę drugą kawę.
– Może trucizny do kawy?
– Nie. Nigdy. Odpowiedziała uśmiechem.
– Co oni z tymi kośćmi? To jakieś dziwactwo.
– Bądźże bardziej tolerancyjny… Ciało jest naszym największym dobrem, no nie? – Podsunęła mu filiżankę. – A kości stanowią jego najtrwalszą, więc najwartościowszą część. Mogą być symbolicznym reprezentantem całego ciała, któremu odda się należyty szacunek i je upamiętni, kiedy reszta już zbutwieje w ziemi. Niektórzy twierdzą, że to kości są ostateczną, najdoskonalszą formą istnienia człowieka.
– Więc jak tramwaj komuś utnie nogę, to zostanie już mniej wartościowy człowiek, bo niekompletny – Adams jęknął. Wiertarka w głowie przyspieszyła.
– Oczywiście – nie zauważyła jego ironii. – Kaleka nie jest tyle wart, co zdrowy. Wystarczy porównać ceny na targu. To przecież jasne. Wielu zachowuje kości z utraconej kończyny.
– Gotuje nogę, czy co…?
– Nie. Grzebie w suchej ziemi, aż kość się oczyści.
– Jak matkę Schrympy?
– Właśnie.
– Świat zwariował.
– Zawsze taki był.
– Ale te jego kielichy to mistrzowska robota. Ciekawe, jak nauczył się tak formować kość?
– Akurat technologia jest dość typowa. Najpierw trawi się ją w odpowiednim kwasie, żeby wypłukać wapń i zmiękczyć fragmenty organiczne; potem formuje, w co chce, i w końcu znowu nasyca wapniem, żeby usztywnić.
– Ale ta gładkość. Wyglądało to jak porcelana.
– Sztuczki warsztatowe. Uczą o tym w szkole, ale zapomniałam detale. Teraz idę do pracy, wpadnę wieczorem.
15.
Dopiero po południu zwlókł się z łóżka. Nad ulicami wirowały niespokojne chmury ptactwa. Tak wielkich stad gawronów, wron czy kruków Adams nie widział jeszcze nigdy. A wszystko w miłym, pastelowym świetle późnego słonecznego popołudnia.
Ulicą przemykały kobiety w szarych szatach. Wtem nad jednym z przechodniów zakłębił się wir ptactwa: czarna trąba powietrzna zaczynająca się od jednej postaci ludzkiej. Głośny szum skrzydeł, świst rozcinanego powietrza i nagle rozdzierający krzyk. Nieznany człowiek usiłował odeprzeć atakujące ptaki. Stał, ale zataczał się.
– Niechże pan wezwie pogotowie! – krzyknęła do Adamsa jakaś kobieta. – Przecież kruki wydziobały mu oczy! Ruszże się, człowieku!
– Ale jaki to numer?
Sama wybrała numer. Raz i drugi. Biła dłonią w obudowę ulicznego automatu.
– Cholera, ten też zniszczony – powiedziała bezradnie. – Po co wyrywają z nich przewody?
Oślepiony nieszczęśnik słaniał się na nogach. Spod palców ciekła mu krew. Wir ptaków rozproszył się. Czarna chmura uniosła się znad ulicy i rozpłynęła w błękicie słonecznego popołudnia.
Nieznajoma była roztrzęsiona, blada, miała spocone czoło.
– No, jednak coś słychać. – Jej twarz rozjaśniła się. Spojrzała na Adamsa. Zaraz jej wzrok uciekł gdzieś w przestrzeń, gdy zaczęła wielokrotnie wykrzykiwać meldunek do marnego mikrofonu. Wreszcie przyjęto zgłoszenie wypadku.
Niektórzy przechodnie próbowali udzielić pomocy oślepionemu. Ktoś podał płócienną chustkę do nosa. Ten przycisnął ją do oczodołów. Smużki krwi ciągnące jego policzkami zastygały. Przechodnie stracili zainteresowanie wypadkiem; zniknęła gdzieś kobieta, która wezwała pogotowie; Adams został naprzeciw szlochającego rannego. Po niebie przeciągały chmury ptactwa. Nie skupiały się w groźny, ciemny wir. Przemykający obok przechodnie lękliwie zerkali w niebo.
W dali rozległ się wyjący sygnał. Brzmiał coraz głośniej. Wreszcie z kolumny wolno jadących zakorkowaną ulicą pojazdów wyłonił się ambulans pokryty łuszczącą się żółtą farbą. Po minucie wlokący się żółwim tempem samochód zatrzymał się przy Adamsie.
– To ten naznaczony? – rzucił sanitariusz w białej furażerce.
– Ten.
Sanitariusz wziął pod rękę oślepionego i wprowadził do karetki, od tyłu, tam, gdzie wóz miał skrzynię z małymi okienkami zamalowanymi żółtym lakierem. Na ławkach po obu stronach siedziało już kilka poszkodowanych osób.
„W taki sposób oszczędzają na benzynie i samochodzie…?”, Adams pokiwał głową. „Czy może są takie korki na mieście, że prościej zebrać naraz kilkanaście ofiar?”
Kierowca wydobył protokół bieżącego kursu okrężnego i w odpowiedniej rubryce dopisał nazwisko i adres Adamsa, jako świadka wypadku. Ambulans powlókł się z prędkością pięćdziesięciu metrów na minutę do następnego wezwania.
– Jeśli ptaki nadlatują, należy opuścić taki rejon. To nawet dziecko wie – powiedziała Liliane, kiedy wpadła do niego wieczorem.
– Ja nie wiedziałem.
– To już wiesz. Uważaj na nie. Widziałeś, czym to grozi.
– Nie można temu jakoś zaradzić?
– Chcesz wystrzelać, może wytruć te ptaki…? Należy szanować środowisko naturalne.
Znowu byli razem. Najpierw wzięła kąpiel, chodziła przy nim nago, nawet musnęła go piersią, lekko, ale tak, by wyczuł, jak odgina się koniuszek; potem suszyła włosy, ale nie dała nawet się dotknąć. Jeszcze nie potrafił przywyknąć do jej prowokującej obojętności. Tamte chwile z podziemi coraz bardziej wydawały się wspomnieniem raczej snu niż jawy. Teraz trudno było nawet pomyśleć, by ta zdumiewająco zimna, a jednocześnie tak podniecająca kobieta kiedykolwiek do niego należała.
– Niepotrzebnie dałeś się spisać sanitariuszowi – rzuciła, wcierając w pierś pachnący krem. Potem starannie spryskała pachnidłem skórę pod pachami. – Będziesz musiał świadczyć, a los świadka jest podły.
Adams chłeptał kawę, gapił się na Liliane i myślał o tym, by wziąć ją w ramiona.
– Dzwonił Bedel – kontynuowała, teraz wcierając sobie krem w ramiona i brzuch.
Miała idealnie proporcjonalną sylwetkę. Przedramiona i łydki wykrojone szczupło, lekkimi łukami, podkreślającymi delikatnie zaznaczone drobne mięśnie; smukłe przeguby dłoni, dłonie wąskie, palce długie, stopy drobne. Piękno piersi i harmonia zgrabnych bioder zachwyciły go już wcześniej. Teraz widział te szczegóły wyraźnie, jej piękno było nieziemskie, bezbłędne, jakby zmaterializowany ideał stąpał o parę metrów od niego.
– Deklarował, że załatwi ci lepszą pracę.
– Ślicznie wyglądasz.
– Też coś. – Wzruszyła ramionami. – Pewnie. Bardzo powoli się ubierała.
– Skąd wiesz, że jesteś bez pracy?
– Sam doszedłem do tego wniosku. To jakby inne miasto. Nie mogłem zostać bezwiednie zatrudniony.
Nie zdziwiła jej wypowiedź Adamsa.
– Szukaj więc pracy przez Bedela. Na mnie czeka przedszkole. Wyszła. Zostawiła na komodzie karteczkę z numerem telefonicznym Schrympa.