Adams odnosił wrażenie, że śledczy bije go, by odreagować swoje problemy – zaczynał zwykle bez powodu, jakby zeznania więźnia zbytnio go nie obchodziły, a tylko szukał w ten sposób jakiejś rozrywki. Na ogół po laniu nie zadawał już dalszych pytań, tylko rozkazywał wyprowadzić lub – rzadziej – wywlec aresztanta.
Dzisiaj, z uwagi na spuchnięte wargi więźnia, Ribnyj oszczędzał jego twarz, bijąc w brzuch czy kopiąc w uda. Ale to też robił jakby bez przekonania. Uporał się z aresztantem w niecałą godzinę. Może chciał się urwać z roboty?
Sprawa wyjaśniła się po obiedzie. Na popołudnie znowu przewidziano dla Adamsa pokazówkę. Z ozdobnymi kajdanami mozolił się Ciaken; zapomniał, jak działa mechanizm zamykania szczęk i klął nieobecnego Ribnyja. Przyniósł inny egzemplarz: jeszcze masywniejszy, obejmujący nie tylko przeguby dłoni, ale i szyję, jeszcze bogatszy w zdobienia.
W biurze Człekousta unosił się kwaśny, ciężki zaduch. Nikt jednak nie myślał o przewietrzeniu pomieszczenia. Leviahatannah przechadzał się szybkim, nerwowym krokiem. Zamaszyste gesty olbrzymiego mężczyzny stale zagrażały stertom dokumentów na biurku. Zastrachana harpia kuliła się za każdym razem, gdy przechodził. Człekoust z krzywą gębą siedział za biurkiem i szklankę po szklance lał w siebie pynuj. Bezmyślny wzrok wlepił w blat biurka.
„Bili się tutaj czy co?”, pomyślał Adams. Wydawało mu się, że Człekoust ma podsiniaczone oczy, a pod nosem plamkę niedokładnie startej krwi. Jednak nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż twarz urzędnika tonęła w cieniu.
Leviahatannah rzucił Adamsowi złe spojrzenie, zatrzymał się i założył ręce za plecy, jeszcze bardziej wypinając ogromne brzuszysko.
– Siada – rzucił.
Chwilę wpatrywał się w niego z natężeniem, ciężko posapując. Zaraz jednak odprężył się, jego twarz wygładziła się. Uspokojony, zaczął wypytywać Adamsa o pracę, o jego zawód wykonywany w Haddammie – tak nazywał świat na powierzchni.
Adams wziął się do relacjonowania odległego okresu swojego życia.
– Ale głównie piszę. Powtarzam cudze myśli, dyskutuję z nimi, analizuję; dodaję do tego swoje.
– Pisze, on pisze! – Leviahatannah wybuchnął tubalnym śmiechem, jednocześnie głośno wypuszczając wiatry.
Adams skrzywił się. Trudno było wytrzymać natężenie smrodu. Wiedział już, czym tak śmierdziało w biurze Człekousta.
– Przestań się krzywić! Co to za demonstracje?! – ryknął Leviahatannah. – Pan sra, sługa wdycha. I się zachwyca…! – Głośno roześmiał się ze swojego dowcipu.
Adams zmilczał. Gniecione dybami przeguby nawet bardzo nie bolały.
– Cała twoja aktywność to kupka papieru. Ty wiesz, ile takich kupek już widziałem?! – rozsierdził się Leviahatannah. Wrócił do nerwowego marszu między biurkiem, oknem i krzesłem aresztanta. – Piszesz. A ile to stronic? Dwa tysiące? Pięć, nie więcej – prychnął. – A ci tam u mnie na dole skrobią i skrobią, strona za stroną… Dziesiątki, setki tysięcy… Ha, a potem wszystko w ogień. Rach-ciach, na oczach autora. Ja nawet nie czytam… Wyobrażasz sobie ich gęby…?! – Znowu wybuchnął ogłuszającym śmiechem. – I co ty myślisz, śmieciu…? Co warte są twoje bzdety?
– Obojętne na jaki temat.
– Moje życie to praca. Tworzenie.
– Co…? – parsknął Leviahatannah. – Ja mam u siebie Alpy, Himalaje ludzkiej myśli. – Znowu głośno wypuścił wiatry.
– Czego? – tym razem nie wytrzymał Behetomotoh.
– No, takie kupy notatek. – Rozsierdzony władca pokazał wysoko ręką, dokąd sięgają góry myśli potępionych.
– Dlaczego wcześniej tego nie stworzyli? – przytomnie spytał Behetomotoh.
– A bo ja wiem? – Masywny olbrzym wzruszył ramionami. – Parę szklanek alkoholu i wieczór z głowy. Mój geniuszek niczego nie wykoncypował. Tak ucieka wieczór za wieczorem, potem raczek i do mogiłki. Koniec zapisu. Tak to im szło, a teraz skurwiele smarują smołą czy czymś tam innym swoje bzdety… Ale potem frajda, bo się lepiej pali.
Spojrzał na zgnębionego Adamsa.
– Co jest, pan twórca posmutniał…?
Adams nie odezwał się. Śmierdziało tak, że czuł mdłości. Kręciło mu się w głowie z niedotlenienia. „Jak się znowu zesra, to zwymiotuję”, pomyślał.
Rozwścieczony jego obojętnością, Leviahatannah nagle podbiegł do szafki z narzędziami.
– Gdzie są?! No, gdzie są?! – wrzasnął.
– Co takiego? – Uombocco zwrócił głowę ku niemu.
– No, szczypce, te wąskie!
– W prawej szufladzie, u dołu. Adams zmartwiał z przerażenia.
– Nie mogę ich znaleźć! – Ręce Leviahatannaha drżały. Uombocco podniósł się z krzesła.
– No, szybciej! Przecież cholery dostanę, jak na niego patrzę! Nie wytrzymam! – grzmiał poirytowany olbrzym. Jego mięsista twarz nabrała sinoczerwonej barwy, oczy nabiegły krwią.
Adams patrzył, jak tamten ze zręcznością niedźwiedzia podbiega, dzierżąc metalowe szczypce o długich, płaskich końcach. W chwilę później krzyczał, gdy Leviahatannah wpychał mu koniec szczypiec pod paznokieć.
Mocne szarpnięcie. W głowie aż zaćmiło się z bólu. Adams wrzeszczał, nie próbując się powstrzymać, gdyż wszelkie próby ukrywania bólu jedynie rozzuchwaliłyby okrutnika.
Tym razem skończyło się na jednym paznokciu.
– Noo! – stęknął Leviahatannah i ciężko opadł na zydel. – Nalej mi szklaneczkę – rzucił.
Behetomotoh podszedł do barku. Nalał Panu z Morza brandy. Potem obejrzał palec Adamsa i skrzywił się z niechęcią.
– Aleś ty słaby – powiedział. – Drobiazg i już się rozlatujesz. Trzeba to zawinąć. – Wezwał felczerkę, wielką, białorzęsą dziewczynę w mundurze. Miała duże, miękkie dłonie i powolne, nieporadne ruchy.
– Trzeba odkazić – powiedziała, ale owiązała gazą palec Adamsa.
– Taa… – burknął Behetomotoh i wylał na zawiniętą ranę szklaneczkę brandy.
Adams wrzasnął od eskalacji bólu. Po chwili znowu zaduch wziął górę nad bólem poranionego palca.
Gdy Leviahatannah znudzony opuścił salę przesłuchań, Człekoust podszedł do Adamsa. Podsunął mu brandy. Zaczekał, aż ten poradzi sobie z piekącym płynem.
– Dobra, nie…?
Adams potwierdził skinieniem głowy. Wypity alkohol dodawał sił.
– Właśnie. A twoja Renata nie chciała skosztować. Adams zostawił tę uwagę bez komentarza.
– Niestety, nie wolno mi uwolnić cię z dybów. Decyzja nie zależy ode mnie. Bardzo boli?
– Ręce zdrętwiały, więc nie czuję bólu.
– Alkohol je ożywi – powiedział Człekoust. – Widzisz, Adams, u mnie nie jest całkiem tak, jak powiedział Leviahatannah. Ja potrafię docenić piękno. Wiele dzieł dotarło od moich do tych mieszkających na górze.
– Jak…? – Alkohol obudził czujność badacza. Jednocześnie wrócił ból zdartego paznokcia. Ręka mrowiła.
– Nie tylko Mostem można wędrować między miastami. – Człekoust wzruszył ramionami. – Czasem wejdziesz komuś do snu. Zobaczy, a potem weźmie za swoje. Przecież nikt nie udowodni, że jego sen został podesłany przeze mnie… Sam byś wyśmiał takie wywody, profesorze Adams, prawda…?
– Bo lepsze kryteria, które powodują utratę cząstki informacji, niż brak jakichkolwiek kryteriów, będący furtką dla bzdury. – Adams syknął z bólu, mrowienie narastało, palec piekł nieznośnie, jednak rozmowy nie można było przerwać, póki Człekoust nie okaże znudzenia.
– Zdziwiłbyś się, wiedząc, ile pomysłów podesłałem na górę – rzucił urzędnik.
– Zauważyłem znakomite kawałki sztuki azteckiej.
– Ach, to też… Tamci faszerowali się halucynogenami, otwierali wrota dla przekazu. Skorzystali ze swojej szansy. Stąd tyle pięknych dzieł powstało. Nie twierdzę, że wszystko podejrzeli u moich, ale wiesz, wystarczy złapać coś nieuchwytnego, inspirację czy coś takiego, a nowe pomysły same cisną się do głowy…