Выбрать главу

Człekousta nagle zaaferowały jakieś papiery na biurku i przestał mówić. Adams musiał czekać jeszcze ze dwadzieścia minut, zanim wywiadowca odprowadził go do celi.

Po tym przesłuchaniu nastał dzień przerwy. Może chcieli, żeby rana się podgoiła? Potem przesłuchania prowadził znów Ribnyj. Podobno Leviahatannah opuścił Miasto pod Skałą, a i Behetomotoh przestał się pojawiać. Bicie na przesłuchaniach skończyło się. Wywiadowca prowadził Adamsa do pokoju przesłuchań, gdzie zadawał serie nudnych pytań. Adams z reguły powtarzał te same słowa, zresztą Ribnyj nie okazywał przesadnego zainteresowania jego odpowiedziami. Niezdarnie notował niektóre zdania, co niezbyt interesowało Adamsa, ponieważ nie był zmuszany do podpisywania zeznań. Po kilku dniach pracy wywiadowcy wezwano aresztanta do Człekousta.

– Więc wreszcie przyznaliście się, Adams – powiedział nadkomendant.

Adams na chwilę zaniemówił.

– Ja…? Przyznałem się? – wydusił wreszcie.

– No, tak. O, tu stoi, że przyznaliście się do zabicia Ibn Khaldouniego. – Człekoust podał mu kilka kartek protokołu.

Adams uważnie przeczytał nabazgrany ołówkiem, rojący się od błędów ortograficznych tekst.

– Przecież tu nigdzie nie napisano, że się przyznałem.

– Ribnyj powiedział mi, że się przyznaliście. Notował ołówkiem, a sentencję przyznania się wymazał, jednak potem sobie przypomniał, że ją wypowiedzieliście.

– Oświadczam, że nie zabiłem Ibn Khaldouniego. Nic takiego nie zeznałem ani Ribnyjowi, ani innemu przesłuchującemu.

– To też jest możliwe. Ribnyj stwierdził, że mówiliście bardzo niewyraźnie. Możliwe, że staraliście się powiedzieć rzecz wyjątkowo cicho i bełkotliwie. Dlatego właśnie, jako solidny przesłuchujący, wygumkował niektóre fragmenty. Jednak to samo poczucie solidności zawodowej nie pozwoliło mu zmilczeć faktu waszego przyznania się.

Adams chciał dalej przeczyć, lecz Człekoust już zmierzał w kierunku komody narzędziowej. Uciekać nie miało sensu: przy drzwiach stał rosły, uzbrojony milicjant.

– Przykro mi, Adams, ale to przewiduje procedura – powiedział Człekoust, biorąc dłoń Adamsa. – Nie mogę was uwolnić od odpowiedzialności. Utrudnialiście prowadzenie śledztwa.

Jednym zdecydowanym ruchem wbił ostrze szczypiec pod paznokieć Adamsa. Ten zawył, nie musiał udawać: ból był nie do wytrzymania. Nie patrzył na okaleczaną dłoń, kiedy rozbłysk przed oczyma zaznaczył wyrwanie paznokcia.

– Lepiej przyznalibyście się do tego morderstwa. Po co tak cierpieć – powiedział Człekoust. – Wyprowadzić aresztanta i opatrzyć mu ranę – rzucił do czekającego strażnika.

167.

Procedura przesłuchań znów uległa zmianie. Prowadzili je na zmianę Ciaken i Bieleń lub z rzadka Ribnyj. Te same pytania odczytywano ze zniszczonych, zatłuszczonych kartek. Adams uważał, że ciągle z tej samej. Zwykle podsuwali mu gotowe egzemplarze jego zeznań – stale te same ozalidowe kopie, śmierdzące denaturatem. Trzeba było starannie czytać ledwie widoczne bladoniebieskie litery, ponieważ od czasu do czasu pomiędzy standardowymi odpowiedziami ukrywały się zwroty będące przyznaniem się do zamordowania Ibn Khaldouniego. Każde takie odkrycie powodowało irytację przesłuchujących, którzy musieli dostarczyć nowy egzemplarz protokołu przesłuchania, a czasem – co gorzej – własnoręcznie taki protokół wystukiwać na mechanicznej maszynie do pisania. Nawet Adams tego nie lubił, gdyż wtedy przesłuchanie przeciągało się w nieskończoność.

Zwykle śledczy nie bili go, jednak gdy zirytował ich oporem albo kiedy musieli samodzielnie układać protokół przesłuchania, wyrywali mu kolejne paznokcie. Zawsze tymi samymi szczypcami z szafy narzędziowej. Na powierzchni niemytego narzędzia widniały brunatne plamy. Adams pocił się już na sam widok tego mebla. W sali przesłuchań odwracał głowę, żeby na nią nie patrzeć.

„Niedługo zacznę lać ze strachu na jej widok”, pomyślał. „Wytwarzają we mnie odruch jak u psa”.

Oglądał miejsca po zdartych paznokciach. Ostatnio wzięli się za paznokcie u nóg, u rąk bowiem zabrakło. Skóra po ich zdarciu goiła się, jednak trzeba było uważać na urazy. Na pierwszym, zdartym przez Leviahatannaha, poniżej wałka paznokciowego pojawił się już pofalowany półksiężyc nowego paznokcia. Czasem przesłuchujący tylko przypalał mu skórę papierosem; często wtedy zapalały się włosy. Z reguły na przedramionach, czasem na stopach. Raz Bielenowi wpadło do głowy, żeby jeździć zapaloną zapałką wzdłuż brzucha i piersi Adamsa – po chwili kępa długich, czarnych włosów na prawym boku przesłuchiwanego zmieniła się w pochodnię. Śledczy z widoczną uciechą wysłuchiwał wrzasku płonącego Adamsa. Bieleń zapomniał wydać polecenia, żeby opatrzyć ranę, i Adams dopiero z celi wezwał medstrażniczkę, która bez żadnych ceregieli założyła opatrunek.

Potem już wołał ją za każdym razem. Strażniczka medyczna, postawna, wysoka, młoda niewiasta, starannie opatrywała jego obrażenia po przesłuchaniach. Nauczyła go zdejmować narastające nierówno płytki paznokcia. Bolało, ale podobno dzięki temu te właściwe miały odrosnąć bardziej foremne. Medstrażniczka załatwiła mu też zgodę na używanie pryczy za dnia. Uważała, że leżenie przyśpiesza gojenie, a zimna posadzka opóźnia. Nie dyskutował z tym.

Adams zaczął poważnie rozważać przyznanie się do zabicia Ibn Khaldouniego. Nieuchronność tortur była nie do zniesienia. Co wieczór wiedział, jakiego bólu doświadczy następnego ranka, wiedział też, że nie ma od tego odwołania. Ta świadomość kruszyła wolę, jak ziarna piasku pod obcasami przechodniów ścierają kamienne stopnie.

W czasie przesłuchań Adamsa parokrotnie zajrzał Behetomotoh. Mówił niewiele; raz lub dwa mu przyłożył; sprawiał wrażenie, jakby nie słuchał jego zeznań. Na ogół zajmował się swoimi obowiązkami, przykazywał, żeby śledczy uważali na jego biurko i komodę – przesłuchania odbywały się przecież w jego gabinecie. Raz zrobił awanturę Ribnyjowi, kiedy krew po zerwanym paznokciu nakapała na wykładzinę.

168.

Pozbawione paznokci, gojące się palce nie miały zwykłej sprawności. Adams niezdarnie próbował zawiązać strzępy podartej kapoty. Rękaw odpruł się już prawie na połowie obwodu. Hałas na korytarzu wywołał gęsią skórkę na grzbiecie. „Przecież już rano było przesłuchanie”, pomyślał. Zaczęły mu się pocić dłonie. Musiał przerwać krawieckie mozoły: palce zbyt mu drżały.

Kroki na korytarzu zbliżały się.

„Wygląda, że kroi się pokazówka”. Prestiżowe przesłuchania w obecności gościa z reguły urządzano po południu. „Dawno Grubego nie było. Pewnie znowu przylazł z dołu”.

Adams zerknął na drzwi. Stopa bolała po świeżo zdartym paznokciu. Nie było sensu podbiegać do judasza: wtedy droga do pokoju przesłuchań będzie krótsza. A tak można będzie gramolić się z rozścielonych koców. Nieuchronne nadejdzie kilkadziesiąt sekund później. Jednak opuścił stopy na posadzkę, żeby potem w pośpiechu nie urazić świeżej rany.

Tym razem jednak nie wzięli go na przesłuchanie. Funkcjonariusz Clfugg sprowadził drugiego aresztanta. Clfugg nie przesłuchiwał osobiście Adamsa, chociaż kilkakrotnie prowadził go do pokoju przesłuchań, pełnił straż przy drzwiach, kiedy Ciaken czy Bieleń zadawali nie kończące się serie pytań, zwykle też pomagał przytrzymać Adamsa, kiedy przesłuchujący bił go lub zrywał mu paznokcie. Miał szeroką, bezmyślną twarz, pokrytą dziesiątkami zaskórniaków i krótki, perkaty nos. Zamiast brwi – proste, wąskie kreski – blizny po wypadku albo operacji plastycznej, jak przypuszczał Adams.