„Zawsze w takie dni musi siąpić”, pomyślał Adams.
Podniósł kołnierz i powlókł się mroczną ulicą. Do rana przemókł zupełnie. Przynajmniej na mieście było zupełnie pusto. Męty unikały takiej pogody.
Dotarł aż nad Typhure i przeszedł przez most. Nad ranem ruchu ulicznego jeszcze nie było. Szedł środkiem jezdni, omijając trzy rzędy posągów przewodniczącego Nero, umieszczonych po bokach i na środku, między dwoma pasami jezdni. Były to fragonardy z głowami wykonanymi z białego tworzywa w metalowych wieńcach laurowych. Rysy twarzy Nerona uchwycono całkiem nieźle. Niektóre z głów były przegięte, jakby zaraz miały się ułamać. Wszystkie fragonardy oblazły zielonkawymi liszajami od oparu stale unoszącego się nad Typhure. Służby miejskie usuwały tę lepką, cuchnącą warstewkę i uzupełniały ubytki białym lakierem, co formowało mozaikę plam i łat.
Zmarznięty i głodny przycupnął na bulwarze i wystawił się do bladego słońca, z rzadka przeświecającego przez chmury. „Marny ten pierwszy dzień na wolności”, pomyślał, tłumiąc dreszcze. Od żółtego nurtu niósł się smród. Łachy najszybciej schły na ciele, więc kurtki nawet nie zdejmował, choć przez to odzienie nabędzie odrażającego zapachu. „Za parę dni nie będę się różnił od kloszarda”, pomyślał.
Koło południa głód zaczął bardziej doskwierać, Adams poszedł poszukać jakiejś jadłodajni. Na drugim skrzyżowaniu zgromadził się niewielki tłumek. Ruch zamknięto, a na skwerek na małym rondzie wjechał archaiczny dźwig samochodowy. Chyba tutaj kończono stawiać mechaniton opisany przez Ibn Khaldouniego.
Właśnie kotwiono górną część korpusu. Łączniki wykonane z białego metalu nie chciały dobrze pasować do szczelin między blokami mlecznego tworzywa. Instalatorzy próbowali je dopasować uderzeniami młotka. Powstawała pokraczna postać częściowo roznegliżowanej niewiasty o źle dobranych nogach, nierówno zamocowanych w bloku biodrach i skrzywionym torsie.
„Ależ pokractwo”, Adams pokręcił głową. „Nijak się to ma do piękności, które spotkałem w korytarzach pod Watykanem”. Akurat obok leżał tors jednej z postaci fragonarda. Jakiś ulicznik wydłubywał z jego głowy gałki ceramicznych oczu. Umyje się je i kupią w sklepie z częściami anatomicznymi.
Zniechęcony, Adams zawrócił i odszedł. Kilka ulic dalej napotkał następną grupę gapiów. „Nagle tyle tego stawiają…”, pomyślał.
Na walcowym postumencie właśnie skończono wznosić postać niewiasty w szacie udrapowanej z jednego kawałka kamiennej tkaniny. Ten mechaniton wyglądał lepiej: można było nawet powiedzieć, że posąg jest piękny. Zastąpił na cokole grupę konnych fragonardów. Resztki usuniętej rzeźby właśnie ładowano na ciężarówkę.
– Wyładnieje to skrzyżowanie – powiedział Adams do przyglądającego się robocie zabiedzonego, siwego mężczyzny.
– Na cholerę to wprowadzają? – burknął stary. – Komu potrzebne takie luksusy…?
– Będzie mniej tych brunatnych trupów.
– No i co…? W dziurawych trampkach, myślałby kto, że taki bogaty!
– Nie jestem bogaty.
– No to co tak gada? Jak spadnie popyt na fragonardy, to co ja zrobię? Z czego będę żył na stare lata? Szwagier już zawarł umowę na swoje ciało, a ja jeszcze nie zdążyłem. Raty może nie są wielkie, ale to pewny pieniądz, człowiek na stare lata z głodu nie umrze. A teraz panie, co…? Co będzie, jak oni przestaną zawierać umowy? Już kazali się złożyć na tę pałubę. Przez pięć lat się z tego nie wypłacę. A jak jeszcze będą stawiali następne?
– Dawniej tego nie budowali?
– Pewnie, że nie. Podobno to jakiś przybłęda podsunął naszemu dobremu panu Człekoustowi. Ja bym takiego… – Stary wygroził suchą pięścią. W ciemnej, dusznej knajpce w suterenie zjadł nadzwyczaj cienką, zakalcowatą pizzę i popił skwaśniałym piwem. Wszystko kosztowało krocie. Nie pamiętał cen z Miasta pod Skałą. Kwota otrzymana z Urzędu Ochrony Ludności topniała.
Nie miał dokąd iść: ani pracy, ani noclegu. Na uniwersytet go pewnie nie wpuszczą, by nie spotkał Natalii; o ile jeszcze nie opuściła Miasta pod Skałą. Zamyślony, snuł się ulicami miasta. Jeszcze rano wydawało mu się, że łatwiej będzie wyciągnąć Renatę z więzienia, kiedy on wyjdzie na wolność. Teraz nie był już tego pewien.
Ileż można łazić brudnymi ulicami miasta? Pod wieczór spytał o tani nocleg jednego z umundurowanych lewtanim, którzy szwendali się po ulicach. Lewtan zatrzymał przechodnia, samotną kobietę, zakutaną w czarną szatę.
– Zaprowadźcie obywatela do jakiegoś taniego hotelu – polecił nieznajomej.
Ta wysłuchała funkcjonariusza, ręką przytrzymując skraj szaty, która zasłaniała jej twarz. Skinęła głową, by Adams poszedł za nią, i podreptała przed siebie. Milczała przez całą drogę, chociaż Adams próbował zagadywać. Wysoka, trzymająca się prosto, stale mu kogoś przypominała.
Zaprowadziła go na ulicę, którą kiedyś kojarzył z rzymską Via Cola di Rienzo. Zatrzymała się przed bramą szarego gmaszyska o zakratowanych oknach.
„Można było podjechać tramwajem”, pomyślał.
– To tutaj – nieznajoma powiedziała przyjemnym, niskim głosem i odeszła, zanim Adams zdążył podziękować.
W ciemnej sieni, w zbitym ze sklejki kojcu oświetlonym gołą żarówką, urządzono recepcję hotelową. Zasuszony recepcjonista z siwymi włosami w uszach mrużył oczy nad książką hotelową wypełnioną niewyraźnymi wpisami. Podnosił ją do światła i zbliżał niemal do nosa.
– Są jeszcze wolne miejsca – powiedział w końcu. – Większość schodzi się tu na poprzedniej zmianie i musiałem sprawdzić – dodał. – Lewe skrzydło. Słup trzydziesty drugi, prycza druga od dołu. Buty zostawić przy wejściu. Dwanaście tysięcy syceli za dobę. Śniadanie, kolacja i łaźnia wieczorem wliczone. – Wskazał dłonią dalszą drogę.
Adamsowi włosy stanęły dęba. Cena porażała. A może po prostu dwie różne waluty miały tę samą nazwę?
„Jeszcze dwa noclegi tutaj i zostanę bez grosza”, pomyślał.
Z korytarza wszedł w lewe drzwi. Uderzył go smród spoconych stóp. U wejścia stała szafka na obuwie gości hotelowych. To od niej tak cuchnęło. Na podłodze leżało jeszcze sporo filcowych kapci. W sypialni nie wolno było chodzić w butach. Wybrał kapcie dla siebie.
Dalej znajdował się niski, długi, mroczny korytarz, oświetlony gołymi żarówkami. Po obu stronach kotary zasłaniały piętrowe prycze. Zza niektórych dochodziło chrapanie. Słupy między kotarami ponumerowano białą farbą. Znalazł trzydziesty drugi. Zbita z desek i nakryta kocem prycza była nieoczekiwanie szeroka, w kącie leżało kilka poduszek oraz kłąb śmierdzących pledów do przykrycia. Jeszcze nie zdążył się ułożyć, kiedy rozległo się wołanie na kolację. Zza kotar wyłoniło się nieoczekiwanie wielu ludzi. Podążył za innymi do stołówki. Podali po aluminiowej misce zupy z koźliny, do tego pajdę chleba i na drugie talerz kaszy z omastą. Całkiem niezłe w porównaniu z więziennym wiktem. Stołowali się tu najróżniejsi ludzie, chociaż na ogół starsi. Stołówkę dla kobiet umieszczono w prawym skrzydle. Nawet małżeństwa kwaterowano osobno.
Po posiłku była zbiorowa łaźnia, z której jednak Adams nie skorzystał, gdyż bał się, że w czasie kąpieli w niewielkim basenie ktoś ukradnie mu odzież, a poza tym niezbyt czysta woda groziła zakażeniem. Na noc zbiorowa prycza wypełniła się. Okazało się, że sprzedano po trzy noclegi za dwa miejsca i na czteroosobowym posłaniu musiało spać sześć osób. Z konieczności ułożyli się na przemian: nogi, głowa, nogi. Nawet poduszek zabrakło. Przynajmniej pluskiew nie było.