– Dobrze. Czuję rozdwojenie, wewnętrzną sprzeczność sytuacji, w której się znalazłem. Trudno mi znieść to wszystko. Też przebyłeś podziemia Watykanu?
– W jakimś sensie każdy musi je przebyć.
– Znowu nie rozumiem.
– Nie chcę przypadkowo stracić swego stypendium. Zbyt ciekawi mnie temat, by ryzykować. Co powiesz na ciasto pistacjowe?
– Pewnie. Lepsze niż kasza.
– Wszystko jest lepsze niż kasza z zasiłku.
– Odkryłeś w tym mieście coś charakterystycznego wyłącznie dla nich? – Pytanie sformułował tak, by Ibn Khaldouni mógł wyjaśnić więcej, używając innych słów.
Ten skorzystał z tej możliwości.
– Są tu dwa rodzaje ludzi – wycedził. – Jedni potrafią nazywać, inni nie.
– Jak to…?
– Obserwowałem więzy solidarności spajające mieszkańców tego miasta, by wyłowić, którym z nich przysługuje naturalne szlachectwo duchowe, czy mówiąc twoimi terminami, którzy mają naturalne predyspozycje do sprawowania władzy i ją tu sprawują. Zauważyłem, że właśnie tacy pozbawieni są zdolności nadawania nazw, definiowania. Sam zrób eksperyment. Poproś kogoś, by nadał nazwę czemuś istotnie nowemu. Jeden zdoła, drugi nie. – Na tym skończył i znowu pogrążył się w rozmyślaniach.
– Jedni ludzie są bardziej kreatywni niż inni. To jasne – przerwał ciszę Adams.
– Tutaj niektórzy są organicznie niezdolni do nadawania nazw nowym pojęciom.
– Trudno ci będzie obronić tę tezę na dowolnej konferencji.
– Sprawdź to sam, Adams. A teraz spróbuj syryjskiego ciasta.
17.
Poczta przyniosła urzędowe skierowanie Adamsa do pracy przy zaopatrzeniu miasta.
„To stało się zbyt szybko”, pomyślał. Od rozmowy ze Schrympem upłynęło zbyt mało czasu, aby urząd zareagował. List nosił dzisiejszą datę.
W piśmie podano datę zgłoszenia do wyznaczonej sekcji Ochrony Ludności. Wydrukowano je na brudno wyglądającym papierze z odzysku, tak marnie, że trudno było odczytać niektóre fragmenty. Podpis był bezładnym kłębkiem linii, przyciśniętym różową pieczęcią kancelarii przewodniczącego. (Liliane wspominała, jakoby Schrymp wygadywał po pijanemu, że Nero nie jest w stanie się podpisać). Adams nie mógł usłuchać wezwania, gdyż pominięto adres, pod który winien był się zgłosić. Trzeba było czekać na Liliane.
Ibn Khaldouni dał do zrozumienia Adamsowi, że ten jest inwigilowany i że konfidentów można spotkać tu wszędzie. Wyjaśniało to, skąd miejsce w hotelu, skąd nagle tylu znajomych, skąd praca na tutejszym uniwersytecie… Niewątpliwie śledzono każdy jego krok.
Adams nie potrafił powstrzymać się, by godzinami nie oglądać z balkonu ruchliwej ulicy. Wypatrywał tam znajomej sylwetki Liliane. Jedynie wieczorem lub rankiem, gdy było chłodniej, chował się do wnętrza. Obserwowanie było ciekawsze, niż bezczynne wylegiwanie się. Znów gromadziły się chmary ptactwa, co zniechęcało do wypraw po mieście.
Ledwie ucichł hałas werbli trójbarwnej kolumny reklamowej, kiedy Adams usłyszał chrobot klucza w zamku. Właściwie tylko tego wyczekiwał, tkwiąc godzinami na kruchym balkonie, którego teraz jakby nie chciał opuścić.
Dostrzegła go i wyszła za nim. Zmieniła się bardzo. Ogniście rude włosy miała zaplecione w dziesiątki cieniutkich warkoczyków, a te z kolei ułożone w misterną fryzurę. Twarz pokrywał blado-sino-blado-różowy wzór tatuażu. Jakieś kwiaty, smoki czy łodygi i liście. W uszach zawiesiła okazałe, misternie obrobione kolczyki. Przekłuła nawet nozdrza i obie wargi. Ale nade wszystko zwracały uwagę kółka przebijające skórę. Na ogół z żółtego, ale i z czerwonego i niebieskiego plastiku.
– Są fantastyczne – powiedziała, kiedy uznała, że Adams już się napatrzył. – A teraz? – Powiodła poprzekłuwanym grzbietem dłoni po dłoni Adamsa. – Prawda, że interesujące?
– Zbyt mechaniczne.
– E tam! Nie znasz się.
– Coś zrobiła z włosami?
– To ich prawdziwy kolor. Podziwiaj resztę! – Jednym ruchem zrzuciła długą, czarną pelerynę. Pod spodem była zupełnie naga. Całe jej ciało pokrywały misterne linie tatuaży, układające się w kwiaty, smoki, liście, owady czy łodygi. A na tym wzorze dziesiątki, setki małych obręczy przekłuwających skórę. Mniejsze z nich wkomponowane we wnętrza większych. Nawet z koniuszków jej piersi zwisały złote kółeczka. – To nic nie boli – uprzedziła spodziewane pytanie. – Przy zakładaniu w każdym miejscu trwale znieczula się skórę.
– Ależ to makabryczne.
– Gdzie tam. Zaraz spodoba ci się bardziej. Popatrz, można robić na przykład coś takiego… – Ujęła palcami większe kółeczka umocowane na koniuszkach piersi i lekko je pociągając, nieco uniosła piersi w górę, a potem odchyliła na boki.
Adams nadal milczał zdumiony.
– Albo przyjrzyj się tym kwiatom, o…! – Uniosła dłonią pierś, a wymalowany na niej kwiat jakby skulił się, poruszyły się jego płatki. Na ramieniu miała faliście powyginaną łodygę z wielkimi liśćmi.
– Nie jest ci chłodno…? – wolałby, żeby ten spektakl odbywał się w pokoju, a nie na widoku.
Zignorowała jego uwagę.
– O teraz, ten tatuaż! – Poruszyła ramieniem, a liście zafalowały.
– To też tatuaż? – jakoś nie mógł wpaść w zachwyt nad żywym malowidłem, w jakie zmieniła swoje ciało.
– To acerusy, rodzaj tatuażu. Okropnie swędzi, jak go wykonują, wywołuje wysoką gorączkę, ale po paru dniach przechodzi.
Zręcznie to wciągała, to wypinała brzuszek i przechylała się płynnie na boki. Wytatuowana nieco powyżej pępka jaszczurka, przebierając łapeczkami, wspięła się na łodyżkę kwiatu rosnącą między piersiami Liliane. Ta zaczęła lekko uderzać palcami w skórę koło ogonka zwierzątka. Tak poganiana, jaszczurka wspięła się na kwiatek wytatuowany na lewej piersi i wysunęła rozdwojony języczek.
– Dotąd może podejść, dalej już nie – powiedziała, oczekując na uznanie. – Wszystkie te listki, łodygi, owady czy jaszczurki mogą przemieszczać się po mojej skórze. Właściwie nie trzeba się tego uczyć, a ruch wygląda realistycznie.
Adams gapił się bez słowa.
– No, można też tak. – Liliane zaczęła trzeć dłonią pierś ruchami w dół, następnie klepać skórę nad jaszczurką. Wizerunek powoli zjeżdżał, przednie łapki i szyja rozciągnęły się karykaturalnie. Wreszcie opadł na poprzednie miejsce.
– Powiedzże, co ty na to?
– Ale jak możesz chodzić po mieście zawinięta tylko w to czarne prześcieradło…? – wydusił z siebie.
– No, przecież kółeczka by się pozrywały.
– Sama to zrobiłaś? No, te ozdoby…
– Oczywiście, że nie. Zrobił mi to mistrz fryzjerski. To przecież profesjonalna robota, dzieło sztuki.
– Ale, jakżeż mogłaś… – nie mógł się pogodzić. Nie miał jednak praw do Liliane, chociaż sam je sobie wymyślił.
– Jak śmiesz! – ucięła. – Dzięki naszej rewolucji mogę nie być ci wierna. Przecież zostałam uwolniona i takie tam inne, co mi rewolucja dała…!
– Przecież jesteś ze mną.
– Więc słuchaj, Adams: choćbym miała czterystu kochanków i każdemu z nich każdej nocy rodziła czterystaścioro dzieci…
– Ho, ho, ho… To spore przedszkole…!
– Żebyś wiedział, a chociaż każdej nocy umiera z nich setka, tobie nic do tego. – Jej błękitne oczy płonęły. W miarę jak ciało Liliane rumieniło się od gniewu i podniecenia, spod wytatuowanych roślin wyłaniał się biały rysunek: plamy i pręgi, które ułożyły się w groźną i piękną sylwetkę skradającego się tygrysa. Inne linie upodobniły jej twarz do groźnego kota.
Nagle wypowiedziała niewyraźnie jakieś słowo, rozpostarła szeroko ramiona i wzniosła się w powietrze.