Próbowała go bić, drasnęła paznokciami, nie przestawała się opierać. Całe to zmaganie toczyło się na kolanach Człekousta. Stale czuła ciepło jego ciała i nie było to odczucie odrażające.
– Hemfriu ma mój simbolon - powiedziała wreszcie. – Póki nie odzyskam simbolonu, należę do niego.
– Ach nie… Ja posiadam twój simbolon.
– Nie wierzę!
Człekoust zwolnił chwyt, co Renata wykorzystała, żeby wyrwać się i usiąść na krześle do przesłuchań. Nadobywatel wydobył z szuflady biurka ułomek ceramiki.
– Oto twój simbolon. - Pokazał go dziewczynie, nie dając jednak do rąk. – Odkupiłem go od Hemfriu za niewysoką kwotę. Potrzebował pieniędzy, żeby zacząć życie na wolności. – Znów odsłonił kotarę. – To się dzieje po waszym przybyciu z Krum.
Teraz widok się zmienił. Druga kobieta miała znowu na sobie biały sarong od bioder do kolan. Najpierw sporządziła dwie szklanki białego napoju, do każdej wycisnęła nieco swojego mleka, potem rozebrała się do reszty i zaczęła tańczyć. Jej taniec złożony był z najdziwniejszych figur, kobieta gibała się na wszystkie strony, jakby chciała odpoczywającemu w fotelu Adamsowi pokazać swoją znakomitą formę fizyczną.
„Ja też potrafię się tak wyginać”, pomyślała Renata, zanim widok znowu skryła kotara.
Oglądanie spektaklu za szybą najpierw Renatę zdruzgotało. Teraz jednak przyszła refleksja: „Zbyt to rozbudowane. Hemfriu upił się i zabrał za obce kobiety, czy też planował zdradę od dawna…?
Jak takie dwie rzeczy mogą naraz mieć miejsce? Czy cała ta scena nie została przez Człekousta w nieznany sposób uformowana? Czy tam rzeczywiście był Hemfriu…?”.
– Moje tarhatum należy do wielu osób. Spora jego część jest własnością legionu – powiedziała.
– Już nie, wykupiłem jego resztę. Jesteś wolna, nic cię nie wiąże z Adamsem. Możesz wybrać takiego mężczyznę, jakiego zechcesz.
– To musi mi powiedzieć on sam. Mogę tego wymagać. Takie jest tu prawo.
– Ja tu mogę wszystko. Mogę cię wziąć i wbrew prawu. Renata poważnie patrzyła na władcę.
– Panie, stanowisz prawa, które ci się podobają. Nie ma powodu, żebyś musiał je łamać.
– Źle się wyraziłem. Chciałem powiedzieć, że ta prawda jest oczywista.
– Z pewnością masz rację. Mnie jednak wolno usłyszeć słowa odrzucenia z ust Hemfriu. Cokolwiek zdecydował, powinnam to od niego usłyszeć na pożegnanie.
Człekoust chwilę patrzył na nią szarym, nieruchomym wzrokiem.
– Usłyszysz. – Skinął, by ją wyprowadzono.
Renata wracała do celi uspokojona: obraz ukazany jej przez Człekousta był niewątpliwie iluzją, możliwe że specjalnie dla niej spreparowaną. Przecież ta piękna kobieta, kiedy naga tańczyła przed nim, miała krótkie włosy, a kiedy wcześniej pił jej mleko, była całkiem łysa. Przecież Hemfriu ma zwierzęce, grube pazury, a na dłoniach kępki czarnej sierści. Sobowtór ukazany jej przez Behetomotoha miał białe i gładkie dłonie.
Wymyśliła kilka innych różnic, które ją jeszcze bardziej upewniły. W rzeczywistości nie widziała wtedy wyraźnie dłoni Hemfriu. Wprawdzie była bystrą obserwatorką, jednak obraz nie miał wystarczająco dobrej jakości, żeby dało się wyłowić drobne szczegóły. Z wyjątkiem włosów piękności inne różnice były tylko domysłami Renaty. Z drugiej strony, nie mogła wykluczyć, że tamta zgoliła włosy do reszty w trakcie swoich zalotów, a sceny zostały pokazane w odwrotnej kolejności.
„Tak się gibała, aż tymi białymi cyckami szorowała po podłodze”, pomyślała z niechęcią o pięknej nieznajomej.
185.
Stany Ibn Khaldouniego można było podzielić na dwa całkiem różne rodzaje. Albo eksplodował aktywnością, promieniał energią i wygłaszał przedziwne opinie; albo sprawiał wrażenie udręczonego, otępiałego, sypiał bardzo wiele, a jego sądy były zwyczajniejsze, choć wtedy jakby wnikliwiej oceniał sytuację w Mieście pod Skałą. Gdy wpadał w okres pasywności, nasilała się jego dziwna dolegliwość: twarz mu puchła, obrzmiewała, siniała i powracały wylewy okularowe.
Medstrażniczka, nagabywana o przypadłość starego filozofa – zwykle miła dla Adamsa – z początku odpowiadała zdawkowo i opryskliwie, jednak po jakimś czasie zaczęła lepiej traktować Ibn Khaldouniego. Nawet kurowała twarz starego zimnymi kompresami, co przynosiło ulgę. Może trochę mu współczuła.
Skoro nie dało się wiele pogadać z chorym, Adams chętniej towarzyszył nadkomendantowi na obowiązkowych spacerach, zresztą lada dzień spodziewał się skierowania do pracy w archiwum.
– By rządzić, należy skłócać – rzucił Uombocco w czasie jednego z takich spacerów. – To żadna tajemnica, każdy z was to wie. Należy skłócić dzieci z rodzicami, mężczyzn z kobietami, miasto ze wsią, robotnika z przedsiębiorcą. Zajęci sobą, dadzą sobą władać.
– A jeśli się pogodzą?
– Niemożliwe. Wszystko trzeba przygotować. Skłóceniu dodać ideologię, może nawet filozofię. To nie jest trudne przedsięwzięcie, wymaga tylko starannej pracy.
– Tak władasz nimi?
– Nie tylko ja. – Uśmiechnął się. – Wracając do poprzedniego: widzisz, jeśli nawet pogodzą się w jednym ze sporów, to dzielić ich będą pozostałe konflikty. Umiejętnie sącząc swoje, złamiesz każdą solidarność.
– To dla skłócenia kobiet z mężczyznami w twoim mieście każdy ma dwie żony? – spytał ironicznie Adams.
– Żartujesz? To akurat stabilizuje rodzinę, te jasno określone role. Można tak skłócić obie płci, by ludzie w ogóle nie chcieli się żenić. Na przykład zarzucić ich nadmiarem seksu albo wypromować seks bez małżeństwa. To wystarczy, by w większości przypadków powstrzymać ludzi od trwałych związków. Albo można uczynić małżeństwo nieopłacalnym przedsięwzięciem. To też nieźle działa. Nie wymyśliliście tego już…? – odpowiedział Adamsowi, uśmiechając się z ironią.
– A jeśli nawet nie my, to ty nam podsunąłeś?
– Akurat ani ja, ani Gruby.
– Dwie żony dla każdego, a dlaczego nie dwóch mężów dla jednej?
– Prawda, już można by wykorzystać wysokie ambicje jakiejś damy i dzielić… Niestety, powód jest zupełnie praktyczny. Za dużo mężczyzn się kastruje, za dużo idzie na terofim, żeby jakaś kobieta mogła sobie pozwolić na dwóch mężów.
– Nie buntują się mimo wszystko?
– Skądże. Mają przecież prawo do dwóch mężów. Telewizja stale im to tłucze do głowy, co nie przeszkadza, że nic takiego się nie stanie.
– Widzisz, cała gorycz tej sytuacji bierze się z mojej dobrej woli. Muszę imać się takich środków, by utrzymać władzę, a przecież to Tamten wygnał was z Edenu i zmusił, byście na Ziemi zdobywali wszystko w pocie i znoju, sam wysłał was pod nasze władanie.
Adams nic nie odrzekł, więc Człekoust kontynuował:
– Skoro tak, więc to ja stworzę wam raj na Ziemi. To znaczy, wy go stworzycie, idąc za mną. Wtedy staniecie się jak bogowie, ponieważ powtórzycie to samo, co Tamten stworzył. Czy nie jest to dobre? Czyż nie jestem dobry…? Wystarczy pójść za mną.
Adams nie przerywał jego monologu. Może władca się z czym wygada?
– Celowo nas upośledził, a was wywyższył.
– Nie są to aby zaszłości historyczne…? – spytał nieśmiało.
– Po co więc stworzył świat? – Behetomotoh wlepił w niego badawcze spojrzenie.
– Dlaczego nie zostaliśmy wyłącznie duchami, jak wy? – Adams upewnił się, czy zrozumiał pytanie.
Człekoust gestem potwierdził.
– Dał nam zmysły: wzrok pozwala lepiej zrozumieć słowo „dystans”, „odległość”; słuch daje lepsze wyczucie słowa „rytm” czy „harmonia”; dotyk lepsze zrozumienie słowa „faktura”, często przecież rozumianego jako „natura przedmiotu” – Adams powtórzył fragment niegdysiejszej dyskusji z Ibn Khaldounim.