Выбрать главу

– Jej skóra wygląda jak kombinezon, skrywający ją od stóp po szyję.

– Ach tak. Faktycznie miała dość pieniędzy, żeby sobie zrobić twarz, na resztę skóry funduszy brakło. Za odmłodzenie skóry płaci się od centymetra kwadratowego. Zresztą nie jest źle: przecież tylko twarz widać na co dzień.

– Wygląda wspaniale interesująco. Zdrowa i zgrabna. Niesamowity widok.

– Z tym zdrowiem u niej nie bardzo. Kona na marskość. Żadna wątroba nie wytrzyma takiej ilości przyjmowanych chemikaliów. Marskość wątroby jest drugą typową cechą jej stulecia; ponad połowa zgonów populacji.

– Nie może zrobić przeszczepu?

– To nie jest zamożna kobieta. Coś za coś. Mało kogo stać na wszystko. Ale to jeszcze nie najlepsze. Chodźmy dalej. Pokażę ci okaz z innej kolekcji.

Człekoust otworzył drzwi prowadzące do bocznej sali, też nieoczekiwanie długiej – jej koniec niknął gdzieś w mroku. Tym razem otworzył drewniane drzwi jakby od szafy.

– Popatrz tutaj. – Wskazał dłonią.

Naprzeciwko nich znów stała naga kobieta, a właściwie mała dziewczynka.

– No, moja mała! – Klasnął w ręce. – Teraz ty!

Nagle dziewczynka zaczęła rosnąć. Straciła proporcje dziecka. Nogi jej wydłużyły się i wyszczuplały. Biodra zaokrągliły się. Nabrzmiały piersi. Dziecięca buzia zmieniła się w twarz urodziwej dziewczyny. Włosy też ciągle odrastały, jednak jakby ich nie przybywało. Wreszcie kobieta przestała rosnąć, tylko jej piersi stawały się pełniejsze i jakby spływały w dół, a jednocześnie stale zaokrąglały się biodra, pośladki stawały się coraz większe, a brzuch coraz bardziej wystający. Na tęgich udach pojawiły się kropkowate zagłębienia. Ściekające piersi oparły się na wystającym brzuchu. Twarz orały coraz głębsze zmarszczki. Wreszcie ciało jakby straciło ciśnienie, dzięki któremu wypełniało skórę, i zaczęło się pod nią kurczyć, skóra zaś marszczyła się coraz bardziej, jak balon, z którego uchodzi powietrze. Tęgie biodra rysowały się teraz ostro kośćmi miednicy, brzuch wisiał jak pusta torba, piersi przypominały równie puste worki z pomiętej skóry, rzadkie, siwe włosy aureolą otaczały twarz pomarszczoną jak sucha gruszka.

– Wspaniałe? Mógłbym to oglądać godzinami. Nazywam ją „Płynąca”. Prawda, że kobieta płynie przez całe życie?

Adams oderwał wzrok od starzejącej się niewiasty.

– Nawet jej ciało nie może pogodzić się ze starzeniem. Wypłakuje dwie łzy. Piersi to dwie łzy… – Behetomotoh uśmiechnął się. Zaraz spojrzał krzywo na Adamsa. – Nie byłbym sobą, gdybym nie powiedział: „kobieta cieknie całe życie”, co?

Przed nimi stała niezwykle zgrzybiała, zgięta wpół osteoporozą goła starowinka.

– Ciekawe, jak młodnieje – podsunął Adams.

– Nie odmłodnieje. Potrafi najwyżej zesztywnieć i się rozłożyć. Chodźmy, nie warto dalej na to patrzeć! – Wziął Adamsa pod rękę.

– Mówiłeś, że mógłbyś to oglądać wielokrotnie.

– Pewnie! Można wybrać jakąś inną. Mam ich tu dość.

187.

Pierwszy dzień w pracy Adams spędził w małym, dusznym, pozbawionym okien pomieszczeniu, dokąd zaprowadziła go znana medstrażniczka. Zdziwiony, dowiedział się, że Tamarell, bo tak się nazywała, zatrudniana jest też do innych prac wymagających wykształcenia.

W pomieszczeniu były metalowe regały, na których w tekturowych pudłach znajdowały się sterty papierów. Jedynie lampa na biurku rozświetlała pomieszczenie; na biurku stały też rejestry, które Adams miał sprawdzać i uzupełniać. Wkrótce odkrył, że mimo pozornego bałaganu pudła podpisano numerami rejestrów, co uprościło robotę. Pierwszy wpadł mu w ręce rejestr kastratów: całymi kolumnami ciągnęły się nazwiska, daty urodzenia i daty zabiegu. Zauważył, że chłopców kastrowano w siódmym dniu po urodzeniu. Okazało się, że kartki zgromadzone w pudle to protokoły zabiegów, a żaden z nich nie jest odnotowany w spisie. Należało je najpierw uporządkować chronologicznie, aby uzgodnić kolejność z wpisami w rejestrze.

Po godzinie Tamarell przyniosła mu gorącą gorzką herbatę. Mimo oczywistej wyższości, wynikającej z relacji służbowej, szanowała pracownika, który jak ona wyróżniał się tu wykształceniem. Przez cały dzień Adams starał się uporządkować nieszczęsne protokoły. W pomieszczeniu było zbyt gorąco, drażnił smród starych papierów. Na wieczór przyszedł po niego Clfugg, Adams przygotował sobie na jutro potężny stos uporządkowanych papierzysk. Opróżnił to pudło prawie do końca, kichał od podnoszącego się kurzu.

Ibn Khaldouni już spał na swojej pryczy. Czasem jęczał przez sen.

Kolejny dzień pracy zaczął się podobnie. Innej paczki z protokołami kastracji nie znalazł. Kiedy więc po drugim dniu pracy uporządkował już wszystkie, zaczął wpisywać kolejne pozycje do rejestru według numeru zaświadczenia. Liczba zabiegów robiła wrażenie. Chociaż daty były niekompletne, trudno było określić, w jakim okresie dokonano zabiegów. Uznał, że to w ciągu jednego roku, bo nazwy miesięcy nie powtórzyły się. Uporządkowanie całego pudła jednego z rejestrów zajęło Adamsowi tydzień.

Po tygodniu znowu nadkomendant wziął Adamsa na kolejny spacer resocjalizacyjny. Oczywiście trafili do knajpy, gdzie kiedyś Człekoust schwytał białą gabrielę. Teraz w pomieszczeniu było pusto, dopiero co milicja usunęła większość towarzystwa po jakiejś bójce. Kierownik lokalu ustawiał krzesła, gwoździami zbijał połamane; kuchenna zamiatała okruchy szkła, a inna ścierała szmatą ze stołów rozlane piwo. Z ciemnego kąta, zza stolików, zalatywało rzygowinami.

Behetomotoh uważnie powąchał złocisty trunek. Pociągnął łyczek koniaku z szerokiej szklanki. Jego twarz rozpogodziła się.

– A widzisz! Mam tu też dobre gatunki. Bez szczyn czy posmaku drożdży. Można je pić bez wstrętu. – Uśmiechnął się do Adamsa.

– Nic takiego nie twierdziłem.

– Twierdziłeś, twierdziłeś… Może tego nie powiedziałeś, ale przecież tak uważasz, bo tak bywa.

Adams właściwie polubił pynuj. Ale teraz powiedzieć cokolwiek na ten temat nie byłoby zręcznie.

Behetomotoh uniósł kieliszek, by kelnerka mogła zetrzeć ze stołu kałużę rozlanego piwa. Można już było oprzeć łokcie o blat. Nadkomendant delektował się kolejnym łykiem.

– Teraz, kiedy już wiesz tak wiele o mnie, a wszystko o moim państwie… – zaczął i odstawił szklaneczkę -…czy nadal uważasz mnie za zło absolutne?

Adams był zaskoczony pytaniem. Dotąd zdążył poznać zaledwie statystykę kastracji z okresu jednego roku, prawdopodobnie ostatniego.

– No, czy wszystko, co mówię, jest kłamstwem? Czy każdy mój czyn jest złem…? Ale szczerze, Adams, odpowiedz szczerze.

– Nie wydaje mi się… Prawdopodobnie nie jest to nawet możliwe logicznie.

– No to nie wszystko, ale sporo… Akurat tyle prawdy, żeby uwiarygodnić kłamstwo? Akurat tyle dobra, żeby uwiarygodnić zło? Dokładnie jak każą zasady kłamliwej propagandy, hę…?

– Zgrabnie to powiedziałeś.

– A nie uważasz właśnie tak?

– Jeśli mi to tak zgrabnie sformułowałeś…

– A niby dlaczego miałem unikać sformułowania twoich opinii?

Adams sięgnął po kieliszek. Wypił dwa drobne łyki. „Do czego on zmierza? Do czego chce mnie przekonać? Co chce tym osiągnąć…?”, myśli biegły jedna za drugą.

– No, to czym mam cię przekonać, że tak nie jest? No, przynajmniej, że nie zawsze chcę, by tak było? Że jeśli coś takiego ma miejsce, to wychodzi tak czasem wbrew mej woli?

– Uwolnij Renatę!

– Renatę!? Akurat Renatę?