– Nieco zmienili i uprościli te szkice.
– Teraz to bez znaczenia. – Człekoust machnął ręką. Adams wracał do celi, ściskając pod pachą skarb.
198.
Analiza notatek Zumarragi przyniosła rozczarowanie: po siedmiuset latach jego odkrycia okazały się niczym nowym. Zumarraga był zapoznanym geniuszem, którego nie wysłuchano w porę, po części zresztą jak jego mistrza. Kiedyś odkryty przez Zumarragę sposób zapisywania myśli i przekazu informacji byłby rzeczą rewelacyjną, ale ponownie odkryty przez innych, zdążył już stać się rutynową metodą przedstawiania danych, uruchamianą naciśnięciem klawisza w programie kalkulacyjnym przez sprawną sekretarkę przygotowującą szefowi zestawienie bieżących wyników firmy.
Adams nerwowo przeglądał kartkę za kartką: pożółkłe stronice nie potrafiły – a może nie chciały – ujawnić niczego więcej. Pomysł Goodmana, by zająć się uczniem Lulliusa, był w istocie naukowym grobem. Adams właśnie miał w dłoni dowód trafności swoich przeczuć.
Godzinami przeglądał wykresy, na których ściśle powiązano pole powierzchni z natężeniem obrazowanej cechy; czasami z precyzją, która budziła uznanie dla samotnego umysłu sprzed wieków, czasem pobieżnie – z przybliżeniem marnego szkicu. Akurat ta dziedzina nauki rozwinęła się intensywnie. Zumarraga zbyt długo milczał, aby to, co miał do przekazania, zachowało wartość. „Czy tak będzie i z moimi odkryciami?”
Wreszcie przerwał analizowanie zetlałych stronic. Pamiętał niemal wszystkie wykresy. Treść notatek Zumarragi na ogół zgadzała się z dołączonym tłumaczeniem, wystukanym na mechanicznej maszynie do pisania. Drobne rozbieżności występowały zaledwie w kilkunastu punktach. Dość. Nic więcej tu nie było.
Poczuł się okradziony z marzeń. W rzeczywistości notatki Zumarragi pozbawiły go tylko złudzenia, jednak Adams nie potrafił jeszcze tego tak potraktować. Ostatecznie będzie z tego niezła praca monograficzna… Niestety daleko jej będzie do wymarzonego tonu, opisującego odkrytego geniusza wielkości Raymundo Lulliusa. Jeszcze jedna mrzonka, która wciągnęła go w podziemia. Podobnie czuł się, gdy wyjaśniono mu tajniki powstania mechanitonów z korytarzy. Starannie uformował stosik kartek na wolnej pryczy. Można to zwrócić strażnikowi przy okazji najbliższego posiłku.
Dziś obiad nie opóźnił się. Clfugg nałożył mu pełną michę niedosłodzonego grysiku. Zabrał też brudy do pralni i notatki Zumarragi.
Zaniepokoiło to Adamsa przywykłego już do kompletnej bezczynności i braku zainteresowania. Na dodatek w godzinę później pojawił się Ciaken.
– Idziecie na przesłuchanie – rzucił ochrypłym głosem. – Beret!
Adams naciągnął na głowę regulaminowe nakrycie głowy i poczłapał za nim.
Śledczy nie był dzisiaj rozmowny. Na uwagi konwojowanego odburknął z tą samą chrypką:
– Nie włóczcie nogami, Adams. Wysoko podnosić chodaki. Sam szedł zgarbiony, zamyślony. Wydawał się Adamsowi jakby za wysoki, a jednocześnie jakiś przygarbiony: może miał problemy…?
Adams wkrótce zorientował się, że nie jest prowadzony tam, gdzie zwykle. Ciaken zapuszczał się w podziemia budynku komendantury. Na ścianach widniały zacieki, miejscami liszaje grzyba, w korytarzach ciągnął wilgotny ziąb.
„Byle nie za nisko”, pomyślał Adams. Rozglądał się niepewnie: pusto, echo kroków dźwięczy w korytarzu, nie słychać zwykłych nawoływań przy tresurze psów milicyjnych, nie mijają ich śpieszący w służbowych sprawach zaaferowani funkcjonariusze.
„Czy rewelacje Ibn Khaldouniego skończą się moją egzekucją?
Cele śmierci są z reguły umieszczane głęboko w podziemiach”, pomyślał, a włosy zjeżyły mu się pod beretem. „Jego samego nie ma w celi już od wielu dni. Mogli też wznowić proces o jego zamordowanie… Mogli zresztą znaleźć dziesiątki innych powodów, aby mnie skazać i stracić. Ostatecznie, odegrałem już swoją rolę”.
Zatrzymali się przed drzwiami obitymi zardzewiałą blachą. Ciaken wydobył pęk kluczy.
Adamsowi przemknęła myśl, żeby zaatakować samotnego śledczego i zaryzykować ucieczkę. Zanim podjął decyzję, Ciaken uporał się z zardzewiałym zamkiem.
– Wchodźcie. – Ciaken zapalił lampę na biurku.
Weszli do małej, dusznej salki bez okien. Ciaken usiadł za biurkiem. Naprzeciw posadził przesłuchiwanego. Ostry strumień światła uderzył w oczy Adamsa. Tego wymagała procedura przesłuchania. W zupełnie ciemnym pomieszczeniu było to szczególnie przykre.
– No – rzucił Ciaken i obiema dłońmi złapał się za żuchwę. Jednym ruchem zdarł swoją twarz, odsłaniając skrwawione wnętrze.
Adams wydał cichy krzyk.
– To nic – burknął Ciaken. – To tylko klej. – Ręcznikiem starł różowawy żel z oblicza. Spod czerwonej mazi wyłoniła się twarz Człekousta. Nadobywatel uśmiechnął się. – Nawet podobne, nie…? – Rozpostarł zdartą maskę, następnie wrzucił ją do stojącego na wolnym krześle słoja z wodą.
– Sylwetka wyższa i szczuplejsza, ale nie dość, by dostrzec różnicę.
– Tutaj można rozmawiać normalnie. Znalazłem podsłuch i usunąłem. Dość mam tych sztuczek z karteczkami.
– Jak uważasz. Ty bardziej ryzykujesz.
– Tak. To prawda.
– Uważam, że powinieneś spróbować. – Adams od razu przeszedł do sedna. Natychmiast domyślił się, o czym będzie rozmowa. – Kara musiała już dobiegnąć końca. Przecież życie twoich poddanych nie jest wiele gorsze niż życie ludzi w Haddammie.
– Niby jak to mam zrobić…? Powiedzże wreszcie, co wymyśliłeś. Ja nie potrafię tworzyć jak ty.
– Powinieneś opuścić swoje państwo. Pokazać, że jesteś wolny od zachłanności. Od drapieżnej chęci sprawowania władzy i formowania ludzi wedle swojego upodobania.
– Tylko gest?
– To więcej niż gest.
– Wielokrotnie schodziłem do Krum, choćby po to, żeby obserwować twoje poczynania.
– To była wizyta. Ty powinieneś zrezygnować z tego, co dał ci bunt. Odejść z Miasta pod Skałą.
– To się nie uda.
– Cóż prostszego, jak spróbować? Wrócić korytarzami do Rzymu. – Adams usiłował obok oślepiającej plamy żarówki dojrzeć w ciemności twarz rozmówcy.
Behetomotoh nie odezwał się.
– Ciaken wiedział, że wyjście z korytarzy jest zamurowane, więc albo on sam przeszedł labirynt wstecz, albo ktoś inny z Ochrony Ludności.
– Nikt nie był w korytarzach z mojego polecenia. Ja sam też tam nie byłem. Ale wiem, że wyjścia z nich nie ma.
– Kilku robotników z kilofami w godzinę usunie przeszkodę.
– Nie usunie. Jestem tu zamknięty. Moi robotnicy nie zdołają zburzyć tego muru, nie potrafiłbym nawet wejść do tych korytarzy.
– A próbowałeś?
Behetomotoh wyłączył lampę.
– Nie ma po co. Nie ma nadziei, że się uda.
– A linie lotnicze? Kiedyś widziałem ich reklamę na mieście.
– To było zrobione dla ciebie, żebyś poczuł się tutaj bardziej swojsko. Stąd nikt nie odleci.
– Musisz więc sam podjąć decyzję.
Nadobywatel nie odpowiedział, wyłowił maskę ze słoja, energicznie strzepnął z niej wodę a następnie założył, żeby niepostrzeżenie odprowadzić Adamsa do celi.
199.
Następnego dnia wczesnym popołudniem znów pojawiła się znana sylwetka zbyt wysokiego Ciakena taszczącego mały pakuneczek. Bez słowa wszedł do celi i podał zniekształcone oblicze Bielenia Adamsowi, a ten naciągnął je na swoją twarz. Wyczuł, że jest pokryte od wewnątrz wilgotną, miękką masą. Maska zaraz przywarła do skóry i przestała się przesuwać, kiedy Adams otwierał usta lub mrużył oczy.