Azahael podał Adamsowi spakowane bryczesy, skajową kurtkę, czarne, skórzane buty i czapkę z daszkiem – mundur śledczego. Adams szybko założył na siebie służbową odzież. Pasowała jak ulał.
– Idziemy – rzucił.
– Na oddział żeński?
– Potem.
– Daj mi simbolon Renaty.
– Jest u mnie, w gabinecie.
Gdy się tam znaleźli, Azahael opróżnił szuflady biurka, wyjął sporo papierów i porozdzielał po kieszeniach. Podał Adamsowi mały kawałek ceramiki. Ten uważnie sprawdził, co otrzymał i schował do kieszeni kurtki.
Azahael chwilę przyglądał się krytycznie opuszczanym włościom.
– Zobacz choć, co opuszczasz – powiedział do Adamsa. Ten spojrzał nań pytająco.
– Tam, wśród chmur. – Nadkomendant odsunął zasłonę i otworzył drzwi na balkon gabinetu.
Dziś powłoka chmur była wysoka. Adams oparł dłonie na balustradzie, przysłonił oczy dłonią. W ich kierunku leciał okazały ptak o tęczowych skrzydłach. Rósł w oczach. Adams dostrzegł rozwiane, złote włosy ujęte nad czołem diademem, ramiona wyciągnięte przed siebie, bransolety na przegubach dłoni i na nogach. Cudowna latająca kobieta o ciele pokrytym barwnym, świetlistym ornamentem. Adams poznał ją.
– Liliane. Przecież jej nie zapomnę – powiedział cicho. Liliane zataczała to kręgi, to pętle nad budynkiem urzędu. Azahael położył mu dłoń na ramieniu.
– Ona może wylądować – powiedział – i wrócić do ciebie. Będziesz jednak musiał pozbyć się tej małej żmii.
– Renaty?
– Ona nie zniosłaby drugiej kobiety przy tobie. Nie jest tolerancyjna jak Lilith.
– Jak kto?
– No, Lilith czy Lilituhu. No, Liliane, twoja kobieta. Znasz jej imię. Powiedział ci je Ibn Khaldouni. Wiele razy oglądaliśmy tę kasetę z waszą konspiracją. To przekazywanie wiadomości za pomocą kurzu na podłodze w celi. Te uwagi o kropkach pod literami.
Adams nie wezwał latającej piękności.
– Wejdźmy do środka – powiedział.
– Wiele tracisz, opuszczając Miasto pod Skałą, bo ona dotąd nie została jeszcze całkiem utracona. – Azahael skinął w stronę świetlistej, tęczowej dziewczyny.
– Ty tracisz więcej.
– Teraz to ty się mylisz. Ja odzyskam to, co kiedyś utraciłem. Wrócę tam, skąd spadłem. Idziemy już.
– Na oddział żeński.
– Oczywiście. Bierz, to dla niej. – Władca rzucił mu białawy flak.
Adams rozprostował oblicze starszej niewiasty. Miękki lateks idealnie imitował prawdziwą skórę.
– Wassilisa Mówiąca. – Azahael wyszczerzył białe zęby. – Ot, taki żarcik, a dla was jakaś rekompensata… Była śledczą prowadzącą dla obu Ew.
Ruszył szybkim marszem, Adams pognał za nim. Kilkaset metrów bliźniaczo podobnymi do siebie korytarzami, kilka pięter w dół jedną klatką schodową, potem kilka w górę inną. Mijani funkcjonariusze salutowali obu śledczym. Z jakiejś budki strażniczej pseudo-Ciaken pobrał wielki pęk kluczy. Dalszą część korytarza odcięto zakratowanymi drzwiami. Azahael bez trudu znalazł właściwy klucz. W dali strażniczka-kalifaktorka ciągnęła za sobą wózek z posiłkiem. Otwierała po kolei drzwi do cel i wydawała strawę. Rozchodził się zapach gorącego grysiku. Przecisnęli się obok jej wózka.
Wreszcie właściwe drzwi. Renata zerwała się na widok funkcjonariuszy. Patrząc niechętnie, wyprężyła się w postawie zasadniczej. Beret, zgodnie z regulaminem, miała pod epoletem.
– Załóżcie tę kurtkę, bryczesy i buty – rzucił sucho Azahael. – A to na twarz – wziął od Adamsa maskę Mówiącej.
– Dlaczego…? – wyrwało się Renacie.
Adams gestem nakazał jej milczenie, a następnie zdarł z twarzy maskę Bielenia. Skóra gwałtownie zapiekła.
– Co wy…!? – syknął Azahael, ale rzucił Adamsowi ręcznik. Renata ze zdumienia otworzyła usta. Adams energicznym ruchem starł z twarzy różową galaretkę.
– Przebierz się. Wychodzimy stąd – powiedział.
– Dobrze, ale nie oddawaj mu ręcznika.
Adams przyjrzał się trzymanej szmacie, złożył w kostkę i upchał w kieszeni munduru.
– Mój simbolon! - powiedziała z naciskiem.
– Masz w kieszeni na piersi kurtki – powiedział Azahael.
Oboje z Adamsem sprawdzili, czy połówki pasują. Następnie Renata szybko przebrała się w bryczesy, a kurtkę strażniczki narzuciła na więzienny kubrak. Z odrazą nałożyła na twarz paskudne oblicze Wassilisy Mówiącej. Adams zafascynowany patrzył, jak znakomicie wykonana maska przywiera do jej skóry. Już po chwili grymasy czy mimika obwisłej, pomarszczonej twarzy stały się zupełnie naturalne. Nawet jej oczy jakby zrobiły się wodnisto-niebieskie – miał przed sobą szpetną sześćdziesięcioletnią niewiastę o tępej, dużej, mięsistej twarzy i bezbłędnej, dziewczęcej sylwetce.
– Tego chciałeś? – rzuciła do niego.
Adams nie wiedział, co odpowiedzieć.
Azahael skinął głową w kierunku wyjścia. Należało mówić jak najmniej – wszędzie był przecież podsłuch.
200.
Tym razem droga korytarzami była krótsza. Starali się zrównać krok, iść jak mały oddział. Zwykle tak poruszali się funkcjonariusze. Adams cały czas czuł lekkie mrowienie skóry pod maską. Nie było to bolesne, ale lekko swędziało, trochę jak skóra Gaberci po Stronie Trupa. Odruchowo drapał się po policzkach, zawadzał palcami o nozdrza, mocno ściskał nos. Renata robiła to samo.
W garażu pseudo-Ciaken złożył formularz zapotrzebowania, musiał jeszcze pokwitować odbiór wozu. W oszklonej budce siedział rosły funkcjonariusz o nalanej, nieogolonej gębie.
– Wy, Ciaken, to się zawsze ustawicie – mruknął garażowy. – Co dzień przejażdżka.
– Taak…? – zdziwił się skryty pod maską zwierzchnik.
– A dzisiaj to dokąd?
– Zobaczyć, jak Kalduni nosi zaopatrzenie. Ma się nie obijać.
– He, he, he… – zarechotał strażnik. – To zupełnie jak wczoraj… Na dodatek na ten piknik jedziecie z całym patrolem. Wy to macie dojścia do Starego. – Pokiwał głową z uznaniem. – Ale wam to się skończy.
– Skończy się. – Skinął głową pseudo-Ciaken. Furgonetka długo nie chciała zapalić. Ruszyła dopiero na korbę.
Adams usiadł koło Azahaela, a Renata na tylnym siedzeniu. Był to stary, niemiłosiernie zużyty samochód, w którym szyby telepały na każdym wyboju, a klamka do drzwi walała się na podłodze. Pomiędzy przednimi siedzeniami, wokoło dźwigni biegów, znajdowało się całe złoże niedopałków. Gdy tylko ruszyli, Azahael zaczął ćmić papieros za papierosem; niedopałki beznamiętnie dorzucał do kupy poprzednich. Zanim przyjechali pod Ogrody Przewodniczącego Nero, wypalił ich sześć. Na każdym skrzyżowaniu, w każdym korku pieklił się i wrzeszczał na innych kierowców albo pokazywał im obsceniczne gesty. Ci na ogół odpowiadali tylko zalęknionymi spojrzeniami; jedynie z innych furgonetek Ochrony Ludności w odpowiedzi dolatywały wiązanki przekleństw i wulgarne gesty.
W czasie jazdy Adams trzymał za burtę wozu lub ramę okienną, tak telepało na dziurach w asfalcie. A kiedy zatrzymywali się w korku, nerwowo drapał się po nieznośnie swędzącej twarzy.
Zaparkowali przy bramie Ogrodów. Trzeba było najpierw odnaleźć leżącą na podłodze korbkę, z wizgiem trącej gumy opuścić szybę, wystawić na zewnątrz rękę i stamtąd otworzyć drzwiczki wozu. Wygnieciony i wytrzęsiony Adams z ulgą opuścił niewygodny pojazd. Będąc w znajomym miejscu, nie potrafił powstrzymać wzruszenia. Idąca obok Mówiąca odpowiedziała mu wymownym spojrzeniem. Może myślała o tym samym. Wkrótce ujrzeli dwie znajome bliźniacze sylwetki. Przy Cayleiach pełnił dzisiaj służbę Ribnyj.
– Jest uzasadnione podejrzenie, że Obiekt Jeden i Obiekt Cztery będą dzisiaj próbować przeniknięcia – powiedział do niego pseudo-Ciaken. – Wzmacniamy wartę.