– Adams! – powiedziała Pani z Ostii. Zatrzymał się i podszedł do niej.
– Tak, pani?
– Wyprowadzisz stąd Renatę za rękę, nie inaczej. Pamiętaj.
– A zamknij się, ty cholerna, blaszana kukło! – krzyknął Azahael.
– Masz pozdrowienia od kolegi. – Mechaniton zignorowała wrzask nadobywatela, patrząc na Adamsa.
– Dziękuję – powiedział do siebie, gdyż rzeźba już znieruchomiała.
– Ja po prostu chcę jak najszybciej mieć to za sobą – powiedział Azahael. – Namówiłeś mnie do ważnego kroku. Chcę jak najprędzej przekonać się, że postąpiłem słusznie.
Z oczu Wenus Knidyjskiej ściekło kilka mosiężnych łez, a Kapitolińska lekko się uśmiechnęła. Tylko odziana Pani z Melos spoglądała zagniewana, szczelnie zasłaniając biust ramionami.
202.
W następnej sali poszli w prawo. Minęli nieruchomego skorpiona, który w którejś z warstw snu-nie-snu, jawy-nie-jawy „przepołowił” Adamsa. W porównaniu do poprzedniego ten korytarz wydał się nieoczekiwanie krótki.
Znowu sala, znów Azahael zatrzymał się, żeby Adams mógł wskazać mu właściwe drzwi, tym razem lewe.
W tym korytarzu Azahael przyśpieszył jeszcze bardziej, z rozmachem walnął na odlew w mijaną rzeźbę. Kamienna Pani z Melos straciła ręce. Uderzeniem dłoni władca potrafił odłamać grube kawały marmuru.
– Ha…! Wreszcie wygląda, jak powinna.
– Nie gnaj tak. Nie mogę nadążyć.
– A co mi tam… – prychnął Azahael, ale zreflektował się i obejrzał. – Dobra. – Zawrócił, zainteresowało go co innego. Złapał pilum stojącego z boku posągu legionisty. Z rozmachem kilkakrotnie pchnął nim w twarz Wenus z Ostii. Uderzał tak długo, dopóki nie roztrzaskał jej twarzy.
Adamsa przeraziła radość, z jaką Azahael dewastował rzeźby, i jego nieokiełznana siła.
– I tak masz już taką. Po co ci druga…? Właściwie to Leviahatannah wpadł na pomysł, że trafisz na tę małą. I można dać rzeźbie jej twarz. Twarzy tej rzeźby nie może zobaczyć nikt inny.
– Azahaelu, pamiętaj, co mówiłeś! Nie łam obietnic.
– Nie, nic. Poniosło mnie. Chodźmy dalej. Ale dlaczego wybrałeś tę małą, tego nadal nie rozumiem.
– Renatę?
– Właśnie. – Człekoust gnał, rzucając swoje uwagi przez ramię ku dyszącemu ze zmęczenia Adamsowi, który ledwie za nim nadążał. Gdzieś z tyłu została Renata. Słychać było tylko tupot jej stóp.
„Te korytarze miały co najwyżej po sto kilkadziesiąt metrów, najwyżej dwieście, a teraz tak się to dłuży…”, przemknęło przez myśl Adamsowi. „Tu powinna być rzeźba skorpiona. Może ją przestawili…?”
– Dostałeś wszystko, czego mogłeś zapragnąć, a jednak zrezygnowałeś dla tej małej, o wilgotnych czarnych oczach łani.
– Wszystko?
– Lilith jest kobietą – ideałem cielesnym. Ideałem dla każdego mężczyzny, dla każdego innym, ale idealnie dopasowanym fizycznie – dodał pod nosem.
– Co mówisz?
– Odrzuciłeś Lilith – powiedział Azahael.
– Zaszokowała mnie. Mówiłem pod wpływem impulsu. Nie miała ani chwili do namysłu, tylko pofrunęła. Zareagowała niezwykle gwałtownie.
– Potem Natalia. Kobieta specjalnie stworzona dla ciebie.
– Natalia sama odeszła. Bardzo ją kochałem.
– Mogłeś ją zatrzymać.
– Próbowałem. Nie udało się.
– Irytująca ta twoja nieudolność – warknął Azahael. Nie dyszał z wysiłku. Gnał przed siebie, jakby mu skrzydła u stóp urosły.
– Żal mi Natalii, która nigdy nie wyjdzie na powierzchnię.
– Trzeba było aż sfingować zabójstwo Ibn Khaldouniego, byście nie pogodzili się z Natalią – wygarnął Azahael. – Z nią mogłeś powrócić do Heddenu. Droga tam nie była przed tobą nieodwołalnie zamknięta, póki Natalia mogła do ciebie wrócić.
– Przecież Natalia mnie nie chciała. Unikała mnie.
– Skąd wiesz, że tak było przez cały czas? Ona wahała się, targały nią wątpliwości. Właśnie dlatego, że obawialiśmy się waszego pogodzenia, skłoniłem cię do zejścia na Dół.
– Co teraz będzie z Natalią?
– Sama wybrała. Zostanie w Mieście pod Skałą.
– Żal mi jej.
– Żałuj. Romans z Renatą pozbawił cię możliwości powrotu do Heddenu. I to na zawsze. Możesz wspiąć się tylko z powrotem na powierzchnię Haddammy. Wyżej nie dasz rady. Coś w niej takiego zobaczył…?
– Jest piękna, dobra, nie okłamała mnie – mówił Adams, ale już wzbierała w nim złość. A czegóż ten od niego chce…? Dlaczego ten demon tak twardo go egzaminuje…? I to podczas dziwacznego marszu, kiedy nie można się namyślić nad odpowiedzią… – Ona jest dla mnie.
– Przecież nawet jej nie miałeś.
Adams zatrzymał się, by uspokoić rozdygotane serce.
– Czemu nie idziesz?
– Zaczekam na Renatę. Taka gonitwa nie ma sensu.
– No, dobra. Ja też zaczekam.
Wkrótce nadeszła. Dłonią przytrzymywała chustę zarzuconą na głowę. Podniosła na Adamsa rozświetlone spojrzenie, ze spoconego czoła odgarnęła jasny kosmyk.
– Już jestem. Pamiętałam, jak skręcać – powiedziała.
– To w drogę – rzucił Azahael.
– Dobra. Tylko po co ten szaleńczy pośpiech?
– Lubię szybki marsz.
203.
Adams zatrzymał się przed drzwiami kończącymi korytarz. Czy wskazać mu wejście do następnego korytarza? Czuł coraz mocniej, że nie powinien tego robić.
Chciał porozmawiać, upewnić się w szczerości zamiarów władcy. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, Azahael powiedział:
– A ty myślisz, że zdołasz mnie powstrzymać?! Teraz…? Nie bądź śmieszny.
– Tylko ja znam regułę wyjścia z podziemi.
– Skażesz na śmierć głodową tę swoją Ponownie Urodzoną…? Nie będziesz miał tyle siły. – Twarz Azahaela wykrzywiła się szyderczo.
– Zrób tak – powiedziała Renata. – Nie chcę, żeby za moją sprawą stało się tak wiele zła. Jeśli to go powstrzyma, prowadź nas fałszywą drogą.
– Znowu ty…! – Azahael pogroził jej pięścią. – Nie myśl, że przestaliśmy patrzeć na ciebie – sapnął. – Nie sądź, że nam się wymkniesz. Czy w Szeolu, czy w Haddammie…
Sam wszedł do salki i tu zatrzymał się przed dwojgiem drzwi. Zaczekał, aż Adams i Renata go dogonią.
– To tu. – Wskazał na prawe. – A co ty myślisz, Adams? Że te twoje sekrety są takie trudne do przejrzenia? Powiem ci więcej: za tymi drzwiami będzie korytarz i następna, ostatnia już para drzwi. A ja pójdę w lewe… – Wybuchnął śmiechem. – A co, może nie? Pomyślałeś, że poświęcisz się i mnie zatrzymasz? Za dużo sobie wyobrażałeś, Adams.
Już był nie do powstrzymania.
– Może chcesz ujrzeć, gdzie wracasz, co…!? – Skrzywił się złośliwie.
– Tu? W korytarzu?
– A czemu nie? To też potrafię! – Azahael zatoczył ręką kółko. – Patrz i drzyj!
– Nie…! Hemfriu! Nie! – Renata zdecydowanym ruchem narzuciła na twarz Adamsa chustę i jeszcze róg szaty. – Nie patrz!
– Zaciśnij powieki z całej siły!
Sama mocno przywarła do niego, wtulając twarz w jego ramię.
Pod zaciśniętymi powiekami rozbłysło. Jadowicie biały blask wolno ciemniał w kremowy i żółty. Potem następny rozbłysk, i jeszcze jeden. W korytarzu zrobiło się gorąco. Zapachniało spalenizną.
– Nie chcesz wiedzieć, co się tam teraz dzieje, to nie – powiedział obojętnie Azahael i ruchem ręki zgasił palącą wizję.
Jeszcze przez minutę gasły pod powiekami powidoki.
Chusta Renaty rozsypała się w pył. Była zupełnie zetlała. Podobnie stało się z zewnętrznymi fałdami jej szaty. Odsłonięte przeguby dłoni Adamsa i Renaty zarumieniły się od lekkiego oparzenia, a rozgrzane cholewki czarnych wojskowych butów parzyły w łydki.