– Oślepłbyś, Hemfriu – powiedziała. – Niektórych widoków nie wolno oglądać.
– No to możecie iść za mną albo tu pozostać – rzucił Azahael. – Wolna wola.
„Nawet jeśli pokazał eksplozję nuklearną, to nic nie znaczy. Skoro broń jądrowa została wymyślona, ktoś ulegnie pokusie i pewnie znowu ją gdzieś zastosuje”, pomyślał Adams.
204.
Ostatni korytarz okazał się nadzwyczaj krótki, a może to zdenerwowanie i to, że był niemal pusty, narzuciło takie wrażenie. Znaleźli się przy ostatnich drzwiach. Pierwsza salka przyniosła wspomnienie pamiętnego dnia, kiedy po zwiedzaniu Muzeów Adams skręcił w lewo, nie w prawo jak wszyscy wychodzący.
Azahael otworzył lewe drzwi. Widać było za nimi ceglany mur, zaprawa zdążyła tu i ówdzie nierówno ścieknąć, zanim stężała. Od tej strony nikt jej nie wyrównywał. Adams spojrzał na Człekousta. Ten podał mu kilof. „On go niósł przez całą drogę?”, przemknęło przez myśl Adamsowi. Nie zauważył, by mroczny towarzysz dźwigał to narzędzie. Czy ktoś mu je przygotował?
– Cóż, bierz się do roboty – powiedział Człekoust. – Słowo się rzekło.
– Nas to kiedyś zawróciło w podziemia.
– W podziemia poprowadziła cię Lilith.
Adams bez przekonania uderzył kilofem. Skruszył parę cegieł. Azahaelowi to wystarczyło. Uderzył pięścią w ścianę. Walił coraz mocniej, równo, metodycznie, jak młotkiem.
– Nie dał rady – wydyszał. – A tak się starał. Dziesięcioma pieczęciami mnie zamknął.
– Sylwester, czyli Gerbert?
– A jak go zwał, tak zwał… Oni wszyscy jednacy. – Azahael pogardliwie wzruszył ramionami. – Nic mu to nie pomogło. Nic a nic. Swój Biały Pałac na mnie pobudował, żeby mocniej przycisnąć. Budował, pieczętował, zaklinał i nic nie pomogło.
– Dlaczego na pieczęciach pisało: „Silvestere”…?
– Bo musiało. Jeszcze nie wiesz, co to znaczy?
Adams nie odpowiedział.
– Gdybyś do końca wiedział, tobyś nie pytał.
„Tak jest w rzeczywistości…”, myślał Adams. „Jak Sylwester mógł go skutecznie uwięzić, powstrzymać…? Oczywiście pod świątynią, przygniatając go największą świętością. A najmocniej przygniotła go świątynia świątyń, Piotrowa”.
– A co myślisz, Adams? Dlaczego pierwszy z nich przyszedł właśnie tutaj, żeby umrzeć? – Azahael odpowiedział, zanim Adams zapytał. – Myślisz, że nie wiedział o Moście? Przyszedł specjalnie tutaj zginąć i tu go pochowali. Aby sobą zamknąć, mnie zapieczętować, aby kiedyś zbudowali tę bazylikę. Wiedział, że następnych Strażników też tu będą chowali, a siła pieczęci będzie rosła ze świętością każdego z nich. Ale przeliczył się, on i jego następcy też. Przez wieki zbudowali naprawdę silny dekiel na mnie… – Skrzywił się ironicznie. – Jednak co jeden człowiek zamknie, inny człowiek musi kiedyś otworzyć. Wychodzę stąd, zbrzydło mi to miejsce między kamieniami. Teraz cała Haddamma będzie moja.
Mocniej uderzył w mur i jeszcze raz. Zaczęła się sypać zaprawa. Uśmiechnął się do siebie i znowu kilka razy uderzył. Cała konstrukcja pękała i trzęsła się pod ciosami jego pięści. Wreszcie wypadła pierwsza cegła, wpuszczając jasny promień, po niej druga, trzecia i następne. Azahael wybił otwór wystarczający do przejścia.
Pył powoli opadał, przez otwór wpadało ostre światło dnia. Ani Adams, ani Renata nie ruszyli ku blaskowi. Zabrakło im odwagi.
– Azahaelu, pamiętaj o swoich słowach. Pozwoliłeś mi odejść, by okazać skruchę.
– Ty głupcze! – twarz Człekousta stwardniała w wyrazie nienawiści i pogardy. – To nie ja pozwoliłem ci odejść. To ty rozbiłeś ten mur, aby mnie wypuścić! Wystarczyła twoja zgoda, wystarczyło twoje pierwsze uderzenie. Mnie samemu nie było tego wolno. Patrz! Rozejrzyj się, dokąd wracasz! – Azahael mocno popchnął Adamsa przed siebie wprost w wybity otwór.
Obluzowana konstrukcja zaczęła drżeć, jakby chciała zamknąć dziewczynę w środku.
Adams jednym susem znalazł się przy Renacie. Zgodnie ze wskazówką Ibn Khaldouniego, przekazaną ustami Wenus, schwycił Renatę za rękę i wspinając się po leżących cegłach, wyprowadził z podziemi.
– Tylko tak wolno mi było opuścić podziemia – powiedziała. – Te drzwi nigdy nie istniały, ale czasami otwierają się niebezpiecznie.
Wyszli na jakiś placyk. Drzwi ledwie do połowy wystawały ponad bruk. Ścieżki wiodącej od furtki już nie było. Nic nie pozostało z trawnika okalającego mury Watykanu, mury Leona były zrujnowane. Warowny mur przetrwał wiele stuleci, aż kataklizm go zniszczył.
Wokół, jak okiem sięgnąć, ciągnęło się morze ruin, kupy gruzu. Wieczne Miasto zamieniło się w płaskie, szare wzgórza z rzadka straszące przeziorami okien i wyszczerbionymi zębami ścian.
A nad wszystkim kładły się ciemne, burzowe chmury, aż granatowe, aż gęste od niesionej wilgoci. Jeszcze znad horyzontu słońce puszczało ostre szpile ostatnich promieni. Trzeba było zmrużyć oczy.
– Wszystko przygotowane na moje przyjście! – powiedział triumfalnie Azahael. – Taki powrót! Kurtyna w górę! – Oblicze demona jaśniało.
– To wszystko przeze mnie?
– A jak myślisz? – Azahael odwrócił się ku niemu. – Wreszcie znowu tutaj… Wreszcie wolny! – Głęboko wciągnął powietrze. Wykonał nieokreślony ruch dłonią. – Nie myśl, że przestałem być czuły na piękno. – Te chmury, to słońce… Nawet te gruzy mają klasę. Ja to widzę, Adams. Potrafię to zauważyć i docenić. – Rozejrzał się. – Wiesz, co zrobię…?! – krzyknął. Jakby urósł, spotężniał. – Zostanę magikiem. Mistrzem iluzji. Wyśmieję Galilejczyka. Na oczach milionów, przed kamerami umrę na trzy dni, a potem zmartwychwstanę. To będzie spektakl… Wszyscy zobaczą na ekranach, wszyscy uwierzą, że ja jestem Nim…! A ja z tego zrobię cyrk, szoł…!
Wyciągnął dłoń ku Adamsowi.
– Chodź za mną. Przydasz mi się. Będziesz rządził światem, będziesz nim administrował dla mnie.
Adams odruchowo cofnął się, biorąc w ramiona Renatę.
– Zostaw tę małą, Adams. To nie ma sensu. Sięgniesz po kobiety, o jakich zamarzysz i będziesz miał, którą zechcesz. Zdołasz każdą z nich przymusić.
– Nie idę, Azahaelu. Okłamałeś mnie. Demon wzruszył ramionami.
– Oczywiście, wielokrotnie, ale tyś nie lepszy, sam chciałeś złapać mnie w pułapkę apokatastazy. Zapomniałeś, że intrygi są naszą specjalnością, tak jak twórczość jest waszą. Idziesz?
– Nie.
Renata pociągnęła Adamsa do tyłu, bo w tej samej chwili muskularne ramię Azahaela wystrzeliło ku twarzy Adamsa, by wyrwać mu oczy. Jednak końce pazurów ledwie dosięgły ofiary, rozcinając skórę od krawędzi włosów nad czołem w dół. Fala krwi zalała Adamsowi oko.
– Ach, to znowu ty – syknął Azahael i spojrzał wściekle na Renatę. – A zresztą, bez znaczenia. Kto inny to dla nas zrobi. I tak świat od zawsze należał do nas.
Rozpostarł szeroko czarne, błoniaste skrzydła.
– Piór mi odmówił! Nawet to miało mnie poniżyć. Ale te mi zupełnie wystarczą.
Zamachał skrzydłami, sprawdzając siłę nośną.
– To lubię.
Parę mocnych uderzeń skrzydeł i demon wzniósł się w powietrze. Nabierając wysokości, zatoczył kilka kręgów i odleciał ku jasnej tarczy słońca znikającej pod horyzontem.
Adams lękał się. Serce zamierało jakby od przejmującego ziąbu mocniejszego niż ból.
– Pan jest moim pasterzem i nie chcę innego, pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi nad wody spokojne: krzepi moją duszę.
Wiedzie mnie drogą dobrą, bo Jego Imię to znaczy.