Schrympa przyprowadziła nowy nabytek, którym gospodarz chciał się pochwalić: pawia z dwiema głowami i trzema ogonami. Imponująco piękne zwierzę nieustannie skrzeczało, a głowy dziobały się nawzajem.
– Musisz uważać – zauważył Bieleń. – Z wydziobanymi oczami nie przedstawia żadnej wartości.
– Sporo kosztował? – zapytał Adams.
– O, tak. To rzadkość. Zwiększają prawdopodobieństwo, nasycając jajko różnymi chemikaliami, ale nigdy nie wiadomo, co się wykluje.
– Można kupić kapturki zasłaniające oczy. Wtedy głowy przestają się dziobać.
Logika snu wymaga, aby goście twojego mózgu znali twe myśli, wiedzieli więcej, niż im powiedziałeś. W drugą stronę tak nie jest: sami zaskakują cię swoimi uwagami. Ich za to można śmiało pytać.
– Dlaczego przyszedłeś sam? – Schrymp szedł śladem myśli Adamsa. – Myślałem, że ta blondynka to twoja druga żona.
– Chciałbym, żeby nią była. Liliane odfrunęła, nie wiem, co się z nią dzieje.
– Liliane kto? – włączył się Bieleń.
– Nie wiem. Po prostu Liliane.
– Nie powinno się pozwalać kobietom na coś takiego.
– Trudno jej było zabronić. Odfrunęła.
– W przenośni. – Bieleń uśmiechnął się.
– Nie. Dosłownie.
– Pan żartuje, ludzie nie fruwają.
– Rozłożyła ręce jak skrzydła i odleciała niczym ptak.
– Powiedziała coś?
– Tak. Ale niezrozumiałego.
– Ach, tak.
– Może jest rodzaj ludzi, którzy umieją latać?
– Ach, to też…!? – Bieleń spojrzał na niego badawczo.
– Potrafisz sugestywnie fantazjować – zauważył Schrymp.
– Tak czy owak, bardzo chciałbym z nią porozmawiać – Adams zignorował jego uwagę. – Widzisz, rozstaliśmy się podczas niepotrzebnej sprzeczki. Myślę, że chciała zostać moją drugą żoną, ale ja tego nie zrozumiałem w porę.
– Jeśli pozwoliłeś jej odejść, to wróci tylko wtedy, kiedy sama będzie miała na to ochotę.
– Może nie wracać, jeśli nie chce, ale chętnie bym z nią porozmawiał. Chociaż telefonicznie.
– Numery telefoniczne obywateli są ich prywatną tajemnicą – powiedział Bieleń. – Musiałbyś dotrzeć do samego Człekousta. On mógłby uchylić ten zakaz.
– Dałoby się to załatwić?
– O, cha, cha, cha… – Bieleń roześmiał się w głos. – Sam bym tego chciał. Ten tu Schrymp latami kupuje osobliwości, tworzy dzieła sztuki anatomicznej, w nadziei, że zostanie kiedyś wyróżniony zaproszeniem.
– Nie obraź się, Adams, ale jesteś naukowcem, który w dodatku stracił pracę – powiedział Bedel. – A nie jest tajemnicą, że Człekoust nie przepada za naukowcami. On pasjonuje się sztuką.
– Może nie będzie tak źle – powiedział Bieleń. – Człekoust przepada za ciekawymi opowieściami. Jeśli opowiesz mu naprawdę zajmującą historię, nie odmówi niczego.
– Historię?
– No, relację. Ciekawą, ale prawdziwą. Opowieść o przygodach, historię życia, coś w tym stylu.
– Mogę mu sporo opowiedzieć. Byle chciał słuchać.
24.
Na brak pieniędzy nie narzekał. Za pracą naukową jeszcze nie zatęsknił. Odkąd uświadomił sobie, że śni, działał śmielej. Ostatecznie, to on formował otaczającą rzeczywistość oraz decydował o wszystkich wydarzeniach.
Nie zaproszony wybrał się do Falzarote. Przyjęła go Karen. Odniósł oczywiste we śnie wrażenie, że spodziewała się jego przybycia. Gospodarza nie było. Rozmowa toczyła się o niczym.
Falzarota usiadła przy oknie i nuciła miłym, niskim głosem jakąś pieśń. Wyraz niezwykłej słodyczy zdobił jej twarz.
Karen parzyła w garnuszku liście i łodygi. Po pokoju rozchodził się bardzo mocny, ziołowy zapach.
– Jeszcze parę grzybków. – Uśmiechnęła się.
Skruszyła w dłoniach jasnobeżową hubę i dorzuciła kawałki. Rozszedł się ciepły odór butwiejącego drewna.
– Dbam o siebie. – Spojrzała z wyższością na Falzarote. – Rzyguliczne świństwo. – Skrzywiła się, ale wychyliła cały kubek. – Właściwie jestem już tak dobra, że mogłabym tego nie pić.
Karen była młodsza, niż wyglądała. Ostry makijaż i bukiety kwiatów wytatuowane na skroniach zmieniały jej twarz w pozbawione wieku malowidło. Listki i łodyżki bukietów wiły się za policzkami, opadały na szyję, aż znikały za dekoltem. Zauważyła jego zainteresowanie, więc kilkakrotnie na jej twarzy pojawił się grymas. Płatki delikatnie zafalowały, a listki poruszył jakby leciutki wietrzyk.
– Ładne?
– Tak.
– Liliane miała ładniejsze malowidło?
– Nie zdążyłem dokładnie obejrzeć.
– Naprawdę ładny acerus kosztuje furę pieniędzy.
Karen pachniała jakimś olejkiem lub perfumami. Intensywnie, ale przyjemnie.
– Zgadza się. Wyczyściła mi konto.
– Udało ci się ją odnaleźć?
– Nie. Od nikogo żadnej wskazówki, jak jej szukać.
– Jestem przekonana, że jeśli naprawdę mocno będziesz chciał, to odszukasz Liliane.
Adams zrobił minę, która zdradziła, że nie będzie. Uśmiechnęła się, jakby właśnie tego się spodziewała.
– Gdzie Falzarote? – spytał.
– Poszedł.
– Poszedł?
– Tak. On i jego terofim. W parę dni po twojej wizycie.
– To przecież już ponad tydzień temu!
– Jedenaście dni – Karen nie wydawała się przejęta nieobecnością męża. – Zostały jego rujsze.
– Rujsze…?
– Całkiem dobry zbiór. Prawdziwe rujsze.
– Dlatego z taką ironią oglądałaś warsztat Schrympa?
– No, wiesz… nie miał ani jednego. Chciałbyś zobaczyć nasz zbiór? – pytanie było retoryczne.
Adams rozsiadł się wygodniej. Falzarota przyniosła dzbanek ze wspaniałą suchą gałązką: wyrosła jak otoczona aureolą. Rozgałęziające się łodyżki łączył nieregularny ścieg, jak brzeg wachlarza łączy jego promienie.
– Piękna roślina – zauważył Adams.
– To rujsz jelitowy. Wyjątkowo cenny. Bardzo trudno go wypreparować. Chcesz zobaczyć inny?
– Tak.
Falzarota uśmiechnęła się mile. Jej twarz wyrażała teraz uroczą bezradność. Przyniosła okaz przypominający przystrzyżony krzak bez liści.
– To rujsz wątrobowy – powiedziała Karen.
– Zakonserwowany system krążenia wątroby…? – wreszcie zrozumiał.
– No, tak. Rujsz.
Gałązki miały gładką powierzchnię. Grzały dłoń. Jakaś żywica czy tworzywo.
– On pozostawił po sobie najpiękniejszy okaz – powiedziała. – Ale tego nie da się przynieść. Chodź.
Falzarota poprowadziła go do niewielkiego pomieszczenia. Przyglądał się jej dokładnie. Była piękna: wysoka, smukła, o długiej szyi, foremnych, wąskich dłoniach i długich palcach. Jej uroda rzucała się w oczy mimo wygolonej głowy. Przyniesioną lampą wyraźnie oświetlała osłonięty ciemną tkaniną posąg, a następnie nieco teatralnym gestem zrzuciła zeń zasłonę. Adams ujrzał szkielet opleciony misterną plątaniną, jak zwiewna mgiełka dająca pojęcie o kształtach kobiety, której resztki mieli przed sobą.
– To jest kompletny rujsz.
– Domyśliłem się.
– Inez – Falzarota odezwała się dźwięcznym, niskim głosem.
– Tak. Falzarote kupił ją specjalnie po to. Najpierw kurował ją i odżywiał przez cały rok – powiedziała Karen.
– Inez była bardzo pięknie zbudowana – kontynuowała Falzarota. – To widać z tego rujsza.
– Jej twarz nie była tak piękna jak ciało. – Karen wzruszyła ramionami. – Idealny materiał na kompletnego rujsza.