Uombocco pokręcił głową.
– Czyli tutaj pozostać. Taki był sens tych słów, prawda…?
– Chyba tak.
– A co powiedziała Liliane, wzbijając się w powietrze? – rzucił znad notatek.
– Nie dosłyszałem. Mówiła bardzo cicho.
– Spróbujcie sobie przypomnieć. To ma dla nas znaczenie.
– Już mnie o to pytano. Wielokrotnie próbowałem odtworzyć w pamięci całe zdarzenie, ale tego słowa nie dosłyszałem wyraźnie ani nie zrozumiałem.
„Jeśli Liliane pofrunęła tylko dzięki wypowiedzeniu słowa, to warto znać to słowo”, pomyślał. „Jeżeli światem sterują mechanizmy wprawiane w ruch odpowiednimi słowami, to warto poznać jak najwięcej słów-wytrychów”.
– No, dobrze – powiedział Uombocco. – Starczy tego przesłuchania. – Wyłączył lampę.
Adams przyjął to z ulgą. Oczy piekły, zdążył je zatrzeć.
– Kawy czy herbaty?
– Kawy.
Uombocco zadzwonił dużym dzwonkiem na wysokiej drewnianej nóżce. Pojawił się urzędnik w szarym garniturze. Uombocco wskazał dłonią na szklanki. Urzędnik wkrótce wrócił z tacą, niosąc pachnącą kawę zbożową. Postawił przed Adamsem spodek gestem nie pozostawiającym wątpliwości, że wyświadcza wielką, zupełnie niezasłużoną łaskę.
Uombocco skwitował zachowanie urzędnika uśmieszkiem.
– Adams – powiedział, kiedy milczący arogant zamknął za sobą drzwi – jesteś uczonym, profesorem. Weźmiesz udział w eksperymencie naukowym?
– Psychologicznym, socjologicznym?
Kawa była mocno osłodzona. Adams nie lubił zbożowej bez mleka, a tym bardziej przesłodzonej.
– Raczej biologicznym czy antropologicznym.
– Nie mam ochoty.
– Nie obawiaj się. Tobie nic nie grozi. Adams odsunął kawę.
– Co to za eksperyment?
– Do ciebie będzie należało tylko wejść do pokoju i patrzeć. Reszta będzie dziać się sama.
– To znaczy?
– Jeśli przewidywania się potwierdzą, powstanie kobieta. Idealna kobieta dla ciebie.
– Jak to: powstanie? – Adams nie miał żadnej ochoty oglądać czyjejś kopulacji.
– Sam nie wiem. Tak powinno się zdarzyć.
– Brzmi nonsensownie.
– Tylko brzmi. Ma sens, którego nie mogę ci ujawnić.
– A jak powstanie jakaś paskuda?
– Będzie to znaczyć, że potrzebowałeś brzyduli.
28.
W miarę jak Adams pokonywał kolejne setki metrów i kilometry wzdłuż ścian swojej celi, propozycja wzięcia udziału w eksperymencie wydawała się coraz mniej zachęcająca. W mieście, gdzie pierworodnych przeznacza się na ścienne wyrocznie, a w nowo oddanych mostach zamurowuje dziewczyny, uczestnictwo w eksperymencie naukowym stwarza rzeczywistą groźbę. Anonimowy przybysz jawi się idealnym kandydatem na królika doświadczalnego: brak rodziny, niewielu znajomych…
Okrążenia pojedynczej celi były coraz szybsze. Kto się za nim ujmie? Ibn Khaldouni, który nawet nie zauważył, że Adamsa aresztowali? Przerażona niepewną przyszłością Karen? Czy może Liliane wyląduje na parapecie Uombocco i upomni się o swojego kochanka? Sytuacja wyglądała beznadziejnie.
Wkrótce dwaj niscy, barczyści funkcjonariusze poprowadzili go na kolejne przesłuchanie, a właściwie szkolenie przed eksperymentem. Tym razem przodownik Ciaken asystował Uombocco.
– Nie zgodzę się, jeśli ten eksperyment jest niebezpieczny dla mnie – powiedział Adams, ledwie go posadzono.
Zdziwiony Uombocco spojrzał na Ciakena.
– Podpisaliście zgodę, Adams – powiedział przodownik.
– Zmieniłem zdanie. Odmawiam udziału, jeśli eksperyment grozi utratą życia.
– Wasze życie już od dawna przestało należeć do was – wycedził Ciaken.
Oczywiście! To jest wyjaśnienie dziwacznego położenia. O ileż to gorsze niż sen. Adams nie żyje. Jest po drugiej stronie. Może zmarł z głodu w podziemiach watykańskich; może zginął w wypadku, zanim jeszcze do nich dotarł. Poczuł gorycz i smutek: taka jest ta druga strona…? Powieki przykro zaswędziały.
– Popełniliście szereg przestępstw finansowych. Od wielu banków wyłudziliście pieniądze, niekiedy w znacznej kwocie.
Adams spojrzał nieprzytomnie na Ciakena.
– Ach, to…? – żachnął się. Ledwie pamiętał epizod, kiedy po utracie Liliane, pomimo zablokowania konta, w niektórych bankach wypłacano mu drobne kwoty.
– Tak, tak. Właśnie to. Potwierdzonych machinacji wystarczy, aby was przeznaczyć na wkład osobowy do kolejnej inwestycji oddawanej dla mieszkańców naszego miasta. Za parę dni na przedmieściach otwieramy most nad jedną z bocznych odnóg Typhure. Nie wymaga wkładu osobowego, ale wzniesie się stosowną celę – przyjrzał się badawczo Adamsowi. – Natomiast udział w naszym eksperymencie uwolni was od kary.
Adams nie odezwał się słowem.
Musiał podpisać zgodę na filmowanie całego eksperymentu. Zamierzano go przeprowadzić w zamkniętym pomieszczeniu, pokoju, którego rozkładu Adams miał nauczyć się na pamięć. Poznać wszystkie wyjścia, dźwignie uruchamiające kamery oraz jak ustawiać się, by nie znikać z pola widzenia obiektywu. Na czym wolno stawać, których miejsc unikać, bo dotknięcie grozi wyładowaniami elektrycznymi – przypominało to poruszanie się po gęstym polu minowym, na którym w sporych miejscach od siebie były miejsca wolne od zapalników.
Adams poddawał się wymogom procedury z pokorą nabytą w czasie własnej pracy badawczej. Ciaken, będący teraz jego oficerem prowadzącym, nie szczędził wyjaśnień. Poświęcał godziny na testy i wielokrotne odpytywanie. Wreszcie gdy uznał, że Adams został należycie przygotowany, a poruszanie się po pokoju nie grozi jego śmiercią ani kalectwem, dostali zgodę Człekousta i przystąpiono do eksperymentu.
Adams otworzył drzwi i wszedł, nadal nie wierząc własnym oczom. Znalazł się w ogrodzie, ale niezwyczajnym. Ciekły w nim liczne strumienie. Jednak nie tworzyły błota, klucząc pośród równej, choć niestrzyżonej murawy; ich dno zaścielał biały piasek lub drobne kamyki przypominające perły. Rosły tu przeróżne kwiaty, ale jakby zakomponowane: te wyżej, te pośrodku, te na samym dole. Roślinność formowała zielony dach nad głową, niewyraźnie zarysowany, bo wszystko ginęło w przyjemnej mgle. Było ciepło, lecz nie duszno, jak w szklarniach. Adams podziwiał kompozycję kolorów kwiecia. To nie mogło być przypadkowe.
Nagle rośliny zaczęły śpiewać. Wysokimi tonami, niemal umykającymi możliwościom ucha. Adams uważnie przyjrzał się kielichowi jednego z kwiatów. Łatwo zrozumieć, dlaczego potrafił śpiewać: zmienione płatki stanowiły kanał dźwiękowy i zgrabną komorę rezonansową. Z pewnością ogrzane powietrze, unosząc się tędy, wydawało takie dźwięki.
„To jasne. Coś takiego musiało powstać w wyniku ewolucji…”, pomyślał. „One tak wabią ptaki, które je zapylają. Dziwne, że wcześniej nie słyszałem o kwiatach mających takie możliwości”.
Jednakże śpiew ten przestał przypominać zbiór pięknych, choć przypadkowych dźwięków. Dźwięki następowały seriami, stały się uporządkowane. Jakby kwietna orkiestra nastroiła instrumenty. Adams wkrótce zagustował w tej harmonii.
„Harfa, pociągnięcia dłoni harfistki”, pomyślał. „Niby muzyka płynącej wody. Jasne, jak to powstało w toku ewolucji: tak reagują na intruza. Akurat teraz na mnie”.
Podrapał się w potylicę. – „Moja obecność sprowokowała wydzielanie substancji, które od kwiatka do kwiatka przenoszą sygnał o wyzwoleniu dźwięku. Wszystko to rezultat ewolucji”.
Gdy znalazł uzasadnienie dla tej niezwykłości, spokojnie podziwiał śpiew. U niektórych była to tylko melodia, u innych przypominał on pieśń wykonywaną w nieznanym języku przez chór.
„Te wabią papugi…”, wyjaśnił sobie.
Zamyślony i zdumiony tym, co zobaczył, cofnął się i zamknął drzwi za sobą.