Выбрать главу

– Dlaczego miałabym się z tobą wiązać? – rzuciła. – Starzejący się i brzydnący facet, profesor czegoś tam. To już na przykład pan Behetomotoh jest znacznie przystojniejszy od ciebie.

– Kto?

– Behetomotoh, Człekoust czy jak tam chcesz. Jest zgrabniejszy, ma młodszą skórę i bardziej szlachetne rysy i nie przebłyskuje mu łysina w świetle słońca.

– Ale zostałaś stworzona dla mnie. Przecież nawet w dowodach osobistych wpisano datę naszego ślubu.

– Co z tego, że wpisano? Liliane też ci wpisali? Behetomotoh wpisał tam, co chciał. Teraz już nie będzie chciał.

Adams milczał.

– Zrozumże wreszcie, człowieku! Nic ci do mnie. Cześć! Idę swoją drogą.

Właściwie trudno było się temu dziwić. Przecież nic lepszego nie spotkało go dotąd w życiu. Dlaczego niby miało być lepiej tym razem? Dlatego, że wszedł w te korytarze…? Może dlatego, że zaangażowano go do tego eksperymentu…?

– Co będziesz teraz robić?

– Ja?

– Tak, ty.

– Muszę rozwijać się jako człowiek. Pedagog Mówiąca popiera moją decyzję. – Wydęła wargi. – Dostałam stypendium naukowe.

– Z ossuatystyki? - to miała być zamierzona złośliwość. Nie została zauważona.

– A właśnie tak. Moje obawy nie miały sensu. Mówiąca przekonała mnie, że nie należy wiązać losów małych dzieci z dziełami sztuki, bo każdy z nas kiedyś przemieni się w takie dzieło.

– Jakoś nie mam ochoty się przemienić.

– Właśnie dlatego ja nie mam ochoty być z tobą. Potrzeba było wielu rozmów z Mówiącą, abym to wreszcie zrozumiała.

– Chcesz, żeby z twoich kości zrobili fotel albo świecznik?

– A czemu nie…? Ty tego nie zrozumiesz. Zatoczyła kółko wokół stołu.

– Właściwie, co ja tutaj robię…? – powiedziała do siebie. – Przecież już wszystko powiedziałam. Żegnaj, Adams! Ten wpis w dowodzie osobistym możesz sobie zmazać. Cześć, pa, udanego życia!

Wyszła, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi.

40.

Siedział bezradnie w pokoju hotelowym. Przyszłość jawiła się białą plamą. Usiłował kreślić diagramy, by wywieść z nich jakieś wskazówki. Nic nowego nie przyniosły. Iluminowany doktor nauczył, jak tłumaczyć schematy, ale nie jak wróżyć. A przynajmniej Adams nie potrafił tego zrobić.

Nadzór wywiadowców był nieznośny. Adams stale rozpoznawał ich za sobą, kiedy włóczył się po ulicach; wyławiał ich wzrokiem ze szpaleru oglądającego pochody doboszy i połykaczy ognia; nauczył się ich dostrzegać wśród cisnących się pasażerów zatłoczonego tramwaju. Słyszał szum aparatu podsłuchowego, podnosząc słuchawkę telefonu.

Ibn Khaldouni prowadził program ciągłych badań na uniwersytecie, powiedziano Adamsowi na recepcji. Jakie to ciągłe badania mógł prowadzić socjolog, nie wyjaśniono. Równie dobrze egipski stypendysta mógł zostać ponownie aresztowany.

Telefon u Falzarote zamilkł, może odcięto przewód. Wybrał się więc do niego osobiście. Podświadomie chciał zdradzić Natalię z żonami Falzarote. Nie czuł nic do Karen, posągowa uroda lub smukła szyja i sposób noszenia się Falzaroty urzekły go tylko na krótko. Właśnie w Natalii zadurzył się, mimo iż widział krok po kroku jej stwarzanie: kości, mięśnie, wreszcie tłuszcz i skórę. Może chciał odreagować zerwanie, może chciał zrobić jej na złość.

Śledczy odkleił się od drzewa i powlókł w ślad za Adamsem.

„Podła robota…”, pomyślał Adams. „Deszcz czy cuchnąca mgła, a ty stale tkwisz na ulicy przed bramą hotelu”. Ale może recepcjonista zawiadomił tajniaka warującego w przytulniejszym miejscu.

Adams dreptał, chlapiąc wodą z malutkich kałuż, powstałych w nierównościach chodnika. Przystanął, aby zrównać się z pilnującym go funkcjonariuszem i zagadać, ale tamten też się zatrzymał. Miał włóczkową czapkę, nasadzoną głęboko na oczy. Nie Bieleń, ktoś niższy wzrostem i pewnie stopniem. Do sylwetki tajniaka pasował podwywiadowca Ciampone. Trudno rozpoznać z daleka. Zrezygnowany Adams po chwili ruszył. Szary cień poczłapał za nim.

„Właściwie, jak chce, niech lezie…”, wzruszył ramionami. „Może się przyda, jakbym trafił na jakiego oprycha”.

Dom Falzarote był zamknięty na głucho. Drzwi wejściowe zapieczętowano szeroką taśmą samoprzylepną, z odciśniętymi znakami przewodniczącego Nero.

Wracając, przemókł. Znowu zaczęło siąpić. Ledwie powiesił kurtkę na wieszaku, kiedy zaterkotał telefon. Kilkakrotnie. Adams ospale zebrał się i podniósł słuchawkę.

– Tak? Słucham.

Chwila ciszy i po tamtej stronie ktoś przerwał połączenie. Adams usiadł do notatek. Znów dzwonek telefonu.

– No, słucham. Co jest…?

Znowu cisza po drugiej stronie. Odłożył.

Zaraz kolejny sygnał i znowu cisza. Adams usiadł zniecierpliwiony. Powtórzyło się to jeszcze dwukrotnie. Czy to nowy pomysł wywiadowców Człekousta? Mało prawdopodobne: mieli sto pewniejszych sposobów złamania go. Więc kto…? Może to znak, próba przekazania informacji… Natalia? Po co miałaby dzwonić, skoro nie znał jej obecnego adresu. Mogła zwyczajnie przyjść. To może Karen lub Liliane? Nie i nie. Z tego samego powodu. Ibn Khaldouni kiedyś usiłował dawać Adamsowi porozumiewawcze sygnały. Wtedy wskazywał na podsłuch. Jeśli uznał, że cokolwiek powie, zostanie wykorzystane przez funkcjonariuszy, to mógł spróbować głuchych telefonów. Czy Ibn Khaldouni ukrywa się, a głuchy telefon wystarczy, by wskazać miejsce jego pobytu? Oczywiście, miejsce znane Adamsowi – hotelowy pokój Ibn Khaldouniego.

Rozumowanie było naciągane w tylu miejscach i tak mocno, że wniosek darł się jak zetlałe prześcieradło.

„Cóż, trzeba iść i sprawdzić”, pomyślał Adams. „Przynajmniej odpocznę od tych dzwonków”. Ostatecznie wspomniany pokój był ledwie na końcu korytarza hotelowego.

Drzwi zastał uchylone. Zajrzał i krzyk uwiązł mu w gardle. Krótki przedpokój był kompletnie zrujnowany: lustro zbite, szafki wybebeszono; przerażały brunatne plamy na ścianach – dziwne, rozmazane, jakby ktoś wycierał ręce. Adams starał się omijać co większe zwały potrzaskanych przedmiotów. W pokoju gościnnym to samo: zupełna ruina i brunatne, podłużne pasma na ścianach. W łazience wanna wypełniona rozbitymi doniczkami i kawałkami fajansu. Tam też zaschłe maźnięcia na kafelkach. Do kuchni nie zdążył jeszcze zajrzeć.

Ibn Khaldouni leżał w sypialni rozkrzyżowany na łóżku. Jego galabija, w której zwykł przesiadywać, zupełnie przesiąkła krwią. Z nieruchomej piersi sterczały trzy głęboko wbite noże. Prawdopodobnie z szuflady w kuchni. Adams pochylił się nad gospodarzem. Wytrzeszczone oczy Ibn Khaldouniego nieruchomo wpatrywały się w sufit. Usta były półotwarte.

Nagle trafił w Adamsa mocny strumień światła, rzucając jego zgarbiony cień na ścianę nad łóżkiem.

– Nie ruszać się! – rozległo się. – Teraz ręce do góry!

Posłusznie uniósł ramiona. Ktoś błyskawicznie go zrewidował.

Milicjant znalazł jedynie klucze.

– Proszę, proszę, my się przecież znamy – odezwał się wywiadowca Bieleń. – To profesor Adams. Specjalista z Drugiej Wszechnicy, jakby jednej mu było mało.

Adams przymknął powieki. Ktoś uparcie świecił mu prosto w oczy mocnym ręcznym reflektorem.

– To światło nie jest konieczne – powiedział Adams.

– Rączki, profesorze – upomniał funkcjonariusz.

– Nie mam z tym nic wspólnego.

– Jasne. Każdy tak mówi.

– Przyszedłem tu przypadkiem. Chciałem odwiedzić Ibn Khaldouniego.

– Stwierdzono, że byliście pochyleni nad zwłokami, kiedy wkroczyły organa ścigania. Prawdopodobnie usiłowaliście wyciągnąć wbite noże albo właśnie wbijaliście trzeci – powiedział Bieleń. – Jesteście aresztowani, profesorze Adams. Pozwoliliście sobie na zbyt wiele.