Posągi przewodniczącego Nero rosły, jakby brodziły w ziemi, ale coraz płycej zanurzone. Przedstawiały jego ciało powyginane w dziwacznych, ekspresyjnych łamańcach.
W tłumie przeważali ludzie młodzi, chociaż zdarzali się starsi, idący samotnie mężczyźni. Nie było ani jednej kobiety zawiniętej w czarne szaty. Niektórzy gryźli chrupki wydawane przez funkcjonariuszy. Adams, by się nie wyróżniać, sięgnął po plastikową torebkę z białymi płatkami. Wybrał taką z zielonymi napisami i białymi paseczkami. Uważał, by nie wziąć tych w paski niebiesko-czerwone. Sporo zapłacił. Wyciągnął dwa banknoty. Byle starczyło na bilet.
Sięgnął po parę płatków. Uderzyła go fala głębokiej goryczy, porażająca brodawki smakowe, i zapach suszonych grzybów. Dyskretnie wypluł resztę świństwa, żeby nie uderzyło do głowy. Poczuł, jak żyły rozciągają się i sztywnieją. Jakby pod skórą niezwykle szybko rósł kolczasty krzak. „Robią ze mnie żywcem rujsza”, pomyślał.
Naprzemian zaciskał pięści, bo to pomagało upchać żyły z powrotem do wnętrza ciała. Ciekawe, czy inni już wiedzą, że zmienił się w rujsza. Rozejrzał się. Jednak z innymi było jeszcze gorzej: głowy mieli kuliste, a zęby, nosy i oczy zupełnie jak klocki drewna.
„Jak cholerne konie”, pomyślał. „Ale skurwieli wzięło”. Zarżał, jak oni. Nieostrożny wstrząs spowodował, że zaostrzone końce żył przekłuły skórę i wylazły na zewnątrz. Syknął z bólu. Starał się iść w tę samą stronę, co dyniogłowi. Prostokąt nieba nad głową przypominał żagiel rozpięty nad stadionem, który nadyma się i flaczeje w takt oddechu. Niepotrzebnie zadarł głowę: mózg nie nadążył z obrotem i teraz, rozhuśtany jak serce dzwonu, bił w czaszkę. Adams schylił się, zatrzymał, ściskając skronie, póki minie nieznośny ból.
– Zagryź znowu, to przestanie walić do łba – podsunął jakiś przechodzień.
– Oczywiście.
Jasność umysłu jest najważniejsza. Trzeba przemóc oszołomienie, ale udawać je. Adams wcisnął w kieszeń torbę z narkotykiem tak, by pozostała widoczna.
Tłum dyniogłowych zmienił się w ciżbę wlokących się ludzi. Przygarbieni, z głowami wciśniętymi w ramiona, o niewidzącym spojrzeniu, wykonywali czasem konwulsyjne ruchy. Adams zgarbił się więc i wcisnął głowę w ramiona.
Aleję Przewodniczącego kończył plac. Strumienie ludzi nadchodzących różnymi ulicami złączyły się w rzekę prącą ku rzędowi betonowych bram. Płoty ze stalowych rur rozdzieliły tłum na strumyki płynące w stronę kas. W klatkach ze stalowych prętów stali strażnicy uzbrojeni w broń automatyczną. Nie byli potrzebni: tłum zachowywał się spokojnie. Czasami tylko wrzasnął ktoś miażdżony o stalowe bramki przez napierającą ciżbę.
Bramka magnetyczna przed kasą zapiszczała żałośnie, ale okazana latarka nie wzbudziła sprzeciwów. Odbierano jedynie noże lub broń palną. Przy kasie Adams pozbył się gotówki. Wydawano wliczoną w cenę biletu półlitrówkę okowity, równocześnie nieletni podpisywali oświadczenie, że jej pić nie będą, oraz obowiązkowo pobierali paczkę papierosów i prezerwatywę.
Stadion przewodniczącego Nero otaczała betonowa kolumnada, wzdłuż której od wewnątrz ciągnęły się trybuny, podzielone korytarzami wyjściowymi, a tu i ówdzie umieszczono nadnaturalnej wielkości rzeźby nagich ciał. Akuratnie wymalowane, przypominały trupy gigantów. Dzisiaj trybuny były puste, a widzowie wypełniali rozległą arenę, otoczoną rzędem kojców z uzbrojonymi strażnikami. Porządkowi tworzyli szpaler zagęszczający się przy kanałach wejściowych. Na środku stadionu wzniesiono z desek okazały podest, a wieńcem wokół niego oraz w innych miejscach mniejsze areny. Na kilku z nich ustawiono klatki z solidnych stalowych prętów.
Zabezpieczenia przygnębiły Adamsa. Zamierzał przedostać się przez ogrodzenie do otaczających stadion ogrodów. Co z tego, że bramy z kutego żelaza zamykające wyjścia były niezbyt wysokie, że ich bogate wzory ułatwiłyby wspinaczkę, skoro po drodze trzeba by sforsować pola ostrzału dwóch karabinów maszynowych i szpaler pałkarzy…?
„Może chociaż dobrze się zabawię”. Zerwał zabezpieczenie i odkręcił nakrętkę. Hara uderzyła w gardło żywym ogniem.
„Z sześćdziesiąt procent…”, pomyślał i z powrotem wetknął butelkę do kieszeni.
Adams krążył w tłumie, nie zatrzymując się. Wyobrażał sobie, jak spasły, sapiący z wysiłku podwywiadowca Ribnyj albo kwadratowy Ciampone usiłuje za nim nadążyć. Nie zwalniał, by nie ułatwiać zadania swojemu ogonowi.
„Niechże facet zapracuje na swoją pensję…”, pomyślał złośliwie.
Reflektory wyławiały z ciemności podesty, rozświetlając je na biało lub kolorowo. Adams dokładnie przyjrzał się najbliższemu: na podstawie z grubej, stalowej rury umieszczono scenę, zabezpieczoną pękiem stalowych kolców sterczących ku intruzowi, który usiłowałby się tam wspiąć. Obszernym wnętrzem rury wiodło pewnie zejście do sieci podziemnych korytarzy stadionu, którymi dostarczano psy do walk i tancerki. Wykorzystanie tej drogi dla przedarcia się do parku nie wchodziło w grę.
Rozpoczęto walki psów. Na sąsiednim pomoście biały o kanciastym, przypominającym gołą czaszkę łbie odgryzł łapę masywnemu jak mały niedźwiedź przeciwnikowi. Okaleczone zwierzę wyło przeraźliwie, nawet muzyka nie mogła go zagłuszyć.
Ominął inną scenę, na której masakrowały się dwa koguty, podjudzane do walki przez pracowników obsługi.
Na innych podestach tańczyły zespoły dziwacznie poubieranych dziewczyn. Tancerki gibały się coraz gwałtowniej, z rur skierowanych w dół ku widzom dmuchały co jakiś czas opary aromatycznego dymu. Niektórzy wdychali je łapczywie. Adams odsunął się. Na kolejne porcje darmowego haju zawsze zdąży. Kieszeń kurtki nadal rozpychała torba cholernych chrupek.
Lampy stroboskopowe oświetliły leżącą na trawie nie odpieczętowaną butelkę. Adams wcisnął ją do kieszeni. Zaraz znalazł następną. Pić nie zamierzał, ale wódka miała tu sporą wartość wymienną.
Można było nie pić, nie ćpać, unikać gazowego halucynogenu, ale nie można było pozostać obojętnym na ogłuszającą, rytmiczną muzykę i stroboskopowe błyski. Adams zaczął podrygiwać jak inni.
Sine błyski reflektora wydobywały pary obłapiające się na trawie. Ibn Khaldouni kiedyś stwierdził, że udział w igrzyskach przewodniczącego Nero uznaje się tu za wyzwalające i łączące przeżycie, jakie obowiązkowo powinien przejść każdy, zanim wstąpi w związek małżeński, a już koniecznie dziewczyna przeznaczona na drugą żonę.
„Ciekawe, czy ci dwoje jeszcze się uwalniają, czy już się łączą…”, pomyślał. W błyskach stroboskopu nie dało się orzec, na którym etapie obowiązkowego przeżycia się znajdowali.
Jakaś ładna, choć za gruba i krzykliwie wymalowana dziewczyna złapała go za szyję. Coś wykrzykiwała do ucha. Nie po to tu przyszedł.
– Wrócę po ciebie, cukiereczku! – Strącił jej ramię jak natrętnego owada. Nie do końca kłamał. Może tu wróci, żeby się uwolnić i połączyć dla osłody niepowodzenia w ucieczce.
W klatkach małych gladiatorów zastąpili więksi: lwice walczyły z niedźwiedziami. W żadnej dzikie zwierzęta nie rozszarpywały skazańców. Coraz więcej ludzi kładło się na trawę. Czasem parami, czasem osobno.
Reflektory skierowały się ku głównemu podestowi, więc Adams podążył w tę stronę. Muzyka narastała falami; od basów drżała murawa. Nagle z głośników wybuchły okrzyki entuzjazmu. Oto na scenie pojawił się sam przewodniczący w lśniącym, metalicznym, wielobarwnym kostiumie z setkami wstążek i tasiemek. Poruszał się niezgrabnie, pokracznie przykucając. Nagle zerwał się do dziwacznego tańca: to unosił, to opuszczał ramiona, wymachiwał nogami. Entuzjastyczne krzyki nasiliły się. Stroboskop błyskał kilka razy na sekundę.