„To cholerstwo rozmontuje mózg!”
Przewodniczącemu towarzyszyła na scenie grupa tancerek. Adams chciał z bliska przyjrzeć się władcy. Mocno pracując łokciami w tłumie, dotarł wreszcie pod wewnętrzny kordon pałkarzy. Towarzyszące przewodniczącemu tancerki robiły powolny striptiz. Właśnie ze sceny poleciało kilkanaście rękawiczek, rozchwytanych zaraz przez gawiedź.
„Co ten skurwiel tak podryguje…?” – Adams osłaniał dłonią oczy przed błyskami i natarczywie wpatrywał się w tańczącego władcę. Jego ruchy wydawały się nienaturalne. „Dynda na sznurkach, jak kukła…”
Ramiona przewodniczącego podnoszono linkami, z tyłu biegła najmocniejsza z nich, unosząca jego tęgie ciało.
– O, teraz lepiej widać…! – wyrwało się Adamsowi, kiedy władca naraz obiema stopami oderwał się na parę sekund od desek sceny.
Umykało to zgromadzonym, jednak bystry obserwator z pewnością dostrzegłby, że ostrzyżona na jeżyka głowa przewodniczącego podtrzymywana jest stalowym wspornikiem, by nie opadła, twarz usztywniono klejem, by nie zszedł z niej wyraz wesołości, a powieki, by się przypadkiem nie zamknęły.
Jednak Adams miał ogon. Popchnięty przez kogoś Bieleń wpadł na niego, dekonspirując się. Był profesjonalistą, skoro nie zgubił Adamsa w takim tłumie.
– O, co za spotkanie! – zaczął Adams. Bieleń uśmiechnął się krzywo.
– Niezła zabawa, nie?!
– Właśnie.
– Zdrowie, panie nadzwiadowco! – Adams wcisnął mu w rękę otwartą butelkę.
– Najpierw wysłuchamy zasadniczej części dzisiejszej uroczystości.
Z głośników rozległ się głos przewodniczącego. Charakterystycznie jąkając się, recytował rytmicznie. Ogłosił, że zaleca się, by telewizor został umieszczony w każdym pomieszczeniu mieszkalnym, a długość programu wzrasta z czterech do czterech i pół godziny tygodniowo. Przypomniał, że oglądanie całego programu jest obowiązkiem każdego obywatela. Abonament za drugi i następne odbiorniki zostaje obniżony o trzydzieści procent. Gdy skończył, wszystko na chwilę zagłuszył huragan braw i okrzyków zachwytu.
– No! Już wiemy, po cośmy się zebrali. – Milicjant pociągnął potężny łyk.
Adams łyknął następny. Nie można było zbyt prymitywnie oszukiwać Bielenia, zresztą prawie utracił wiarę w powodzenie akcji.
– Na służbie nie można, co?
– Można – burknął Bieleń.
– No to jeszcze raz.
Bieleń skrzywił się niechętnie, ale wypił.
– Ciężka praca? – Znowu kolej Adamsa.
– Średnio. Figurant dość nieporadny.
– Może chrupek?
– Tego nie. Nie mieszam.
– No, to z rury.
– Z rury.
Adams był równie pijany jak Bieleń. Zabójcze tempo powali ich obu. Byle tamtego szybciej. Adamsowi udało się wcisnąć dodatkową kolejkę wywiadowcy, potem drugą. Butelka pokazała dno. Adams sięgnął po następną. Bieleń z pewnością widział, że Adams oszukuje, ale pił dość chętnie. Może nie tylko on go dziś pilnował…?
– A figurant nie ucieknie?
– Nnie. Zbyt niezdarny.
– A jeśli?
– Mała strata. Najwyżej upomnienie służbowe.
– A co wypite, to w brzuchu.
Bieleń pił łyk za łykiem. Adams oszukiwał.
– Jesteś dupek, Adams… – zabełkotał Bieleń. – Stąd nie ma wyjścia, a ja popiłem. – Zwalił się na ziemię i zasnął.
Adams też musiał się przespać. Byle odejść jak najdalej, żeby Bieleń go nie odnalazł, kiedy się zbudzi. Trudno było utrzymać prostą linię, ciągle ktoś go potrącał. Uwalił się na jakieś koce.
47.
Dusił się przez sen. Półprzytomny wygramolił się spod dławiącego ciężaru: jakaś dziewczyna przysiadła mu niemal na twarzy. Alkohol przestał działać.
– O! Kameleon wyszedł spod ziemi! – powiedziała. Jeszcze nie świtało, spektakl trwał. Muzyka ogłuszała. Błyski stroboskopu nadal rytmicznie rozświetlały otoczenie. Dziewczyny tańczące na małych scenach porozbierały się już zupełnie. Striptizerki uzupełniono parami aktorów symulujących kopulację. Tłum gapiów przerzedził się. Większość z widzów zeszła do parteru. Najbardziej się obawiał rozpoznać Natalię wśród tarzających się po murawie. Ktoś złapał go za nogawkę. Strząsnął niezdarną rękę.
– Z jaszczurem nie pogadasz – wyjaśniła ta sama dziewczyna.
Adams zdobył kolejne dwie butelki okowity. Brakowało wolnych kieszeni. Oszołomiony mężczyzna kłuł się przemyconym nożem po nogach. Adams wyłuskał mu go z dłoni, wytarł ostrze o nogawkę tamtego. Złożył nóż i wcisnął do kieszeni. Facet w malignie porznął się już wystarczająco, a Adamsowi to narzędzie się przyda.
Odszukał właściwe wyjście ze stadionu. U stóp olbrzymiej kariatydy, wspierającej bramę, mieściła się budka strażnika. Zasłonił strażnikowi najbliższą platformę, na której roznegliżowana para zaplatała się w skomplikowany węzeł. Rozległ się suchy trzask ostrzegawczego strzału. Adams drgnął:
– Cholera, zapomniałem, gdzie jestem… – Odwrócił się.
Strażnik pokazał ręką, by Adams się odsunął.
Zamiast tego Adams podszedł do schronu.
– Odsłoń mi pole! – krzyknął strażnik.
– Myślałem, że chce pan kupić wódkę, sierżancie.
– Za ile?
– Dwieście syceli. – Cena była wysoka, ale o tej porze zapasy alkoholu już się kończyły.
– Podaj butelkę.
– Żarty, panie sierżancie…? Najpierw forsa.
– No, pewnie. Weźmiesz ją i zwiejesz.
– Ma mnie pan jak na talerzu. Seria i po mnie. Jasne, że nie zwieję.
– Sto syceli, butelka i następne sto.
– Niech będzie. – Adams wyciągnął rękę po banknot. Podał w zamian butelkę. Tamten ją odkorkował.
– Jeszcze setka, panie sierżancie.
– Aż setka…? – Strażnik wycelował karabin maszynowy w Adamsa. – Wystarczą trzy, może cztery. Naprawdę dobrze strzelam. Spadaj, dupku!
– No, jak tak można! – Sto syceli było dobrą ceną za półlitrówkę okowity. Adams oddalił się pośpiesznie. Strażnik mógł dla zabawy posłać mu kulkę w plecy. Zwykle strzelali plastikowymi albo śrutem o krótkim zasięgu, więc nie wahali się palić prosto w tłum, wybierając jednego winowajcę.
Od drugiej strony bramę wspierał kamienny osiłek. Przed nim umieszczono drugą budkę. Adams spróbował tej samej taktyki, ale strażnik sam go przywołał gestem dłoni.
– Zachowuję się spokojnie, panie strażniku.
– Masz wódkę?
– Jeszcze tak.
– Po ile?
– Sto pięćdziesiąt za pół litra.
– Trzymaj. – Strażnik po prostu podał mu dwa banknoty. Adams odwdzięczył się butelką.
– Jeśli trzeba, mogę zorganizować jeszcze jedną.
– Starczy. Jestem na służbie. – Przecięta blizną twarz skrzywiła się w uśmiechu.
Adams oddalił się ostrożnie. Spokojny może być groźniejszy niż nerwus. Jednak strażnik nie otworzył ognia. Adams przysiadł na zrolowanej kurtce. Należało odczekać.
Impreza biegła swoim trybem: jedni byli spici, naszprycowani lub oszołomieni, inni spali. Gołe striptizerki posilały się w przerwie tańca. Dygotały w ziąbie przedświtu. Nadciągnęła wilgotna, przejmująca chłodem mgiełka. Oślepiające błyski stroboskopu i psychodeliczna muzyka nie były w stanie poderwać nikogo. Pary symulujące kopulację leżały po prostu na sobie, bo tak cieplej. Bez ruchu, nikt przecież nie obserwował, czy pracują. A może już spali.
Chłód był sprzymierzeńcem Adamsa.
Obaj strażnicy pili szybko. „Podziwiać wygarbowane gardła…”, pomyślał. Ziąb doskwierał coraz bardziej. Pijani mniej czuli, ale i tak musieli marznąć. Pierwszy skończył chytrus. Strzelił w powietrze. Adams odwrócił się.