Myśl o zanurzeniu się w ścieku wywoływała dreszcz obrzydzenia. Nawet trudno było tam się dostać: zamknięty kratą korytarz opadał gładką ścianą.
Adams zrolował kurtkę i zawiązał rękaw wokół pręta kraty. Postawił jedną świecę, dwie pozostałe i zabezpieczoną workiem foliowym latarkę wtłoczył w kieszenie spodni, pręt wetknął w zęby.
Trzeba było zsunąć się z przegięcia, potem w dół. Stopy dotknęły chłodnej mazi. Dalej opuszczał się na rękach, coraz głębiej w fekalia. Bolały zaciśnięte na pręcie zęby. Zadrżał z obrzydzenia, gdy nogi zanurzyły się już całe. Kiedy chłodną wilgoć poczuł na brzuchu, ogarnął go wstręt – być może nie uda się dosięgnąć dna i trzeba będzie w tym płynąć. Trzymał w dłoniach koniec rękawa kurtki. Z tej pozycji trudno by było wydźwignąć się z powrotem.
Musiał zaryzykować. Nabrał powietrza, zamknął oczy i puścił kurtkę. Zanurzył się po ramiona, a stopy dotknęły dna. Odszedł parę kroków na środek kanału. Dno było płaskie. Chłodna wilgoć sunęła w prawo, lekko znosząc Adamsa.
„W ciemności przegapię kolejne rozgałęzienie drogi”, pomyślał.
Uniósł latarkę i gdy obciekła z nadmiaru wilgoci, przez folię nacisnął wyłącznik. Światło wydobyło szczegóły na obu ścianach korytarza. Dostrzegł obły zarys ekskrementu, leniwie sunącego przed nim. Nie zdołał powstrzymać torsji. Kożuch wymiocin z wolna wyprzedził go we wspólnej wędrówce. Obawiał się zakażenia. Mógł mieć jakąś rankę czy otarcie, a to całe płynne świństwo wnikało do otworów ciała.
Opierał się prądowi, podpierając żelaznym prętem. Latarkę to zapalał, by sprawdzić, czy droga się nie rozgałęzia, to znów gasił, by oszczędzić baterii, a oczom widoku.
Jeśli nie pobłądził, to czeka go jeszcze „ere”, a najbliższy skręt ma być w lewo.
Poziom ścieku opadał wolno, lecz stale. Obecnie sięgał Adamsowi do pasa. Można było latarkę zatknąć do kieszeni na piersi. Ręce nie drętwiały od ciągłego trzymania nad głową. Nagle potknął się na czymś wystającym z dna, co się poruszało. Włosy stanęły mu dęba na samo wyobrażenie krwiożerczego stwora.
Zaraz zauważył, że coś innego popycha go od tyłu. Stopą wyczuł obły kształt. Zaraz za nim taki sam. Czaszki. Znowu jego droga przecięła się z trasą tańczącego korowodu. Aby się upewnić, przytrzymał pręt pod pachą i sięgając w głąb przed siebie i w lewo, garścią złapał za włosy idącego człowieka, który ledwie do pasa wystawał z dna.
„Przynajmniej nie tańczą…” Ponowne zazębianie się przestrzeni pochodu i przestrzeni kanału nie dziwiło go.
W wielu miejscach na powierzchni pojawiały się bąble powietrza wydychanego przez idących. Skąd brali pod wodą powietrze na wdech, pozostawało tajemnicą.
„Śledzą mnie, czy co…? Jakby tak roztrzaskać drągiem któryś z trupich łbów…?” Jednakże jeśli wykluczyć hipotezę spisku, to gdyby wraz z nimi wszedł w ścianę korytarza, trafiłby tutaj, czyli wtedy skręcił we właściwą stronę.
Dno kanału znowu opadało. Wkrótce maź sięgała Adamsowi do ramion. Z lewej strony ział owalny otwór bocznego kanału. To musiała być dalsza droga, przecież należało skręcić w lewo. Pójście dalej prostą drogą było tym razem wyborem skrętu w prawo.
Adams spróbował płynąć nad zanurzonym pochodem. Energiczne ruchy nóg uniosły go z dna. Jak sądził, ominął kościotrupa z lewej. Opuszczając nogi na dno, wyrżnął stopą w czyjeś ramię. Wsparł się na pręcie. Ktoś napierał na niego. Na powierzchni gnojówki pojawiały się wielkie bańki. Kolejny sus i kolejne lądowanie.
Był wściekły, że chcą go zabrać ze sobą. Irytowała owa determinacja i milczący, konsekwentny napór. Stopniowo zbliżał się do bocznej ściany kanału. Jeszcze jedno odbicie – chyba zawadził o czyjąś czaszkę. Już był przy ścianie. Parę kroków i osiągnął wylot bocznego kanału.
Rzucił pręt i latarkę w ciemność przed siebie. Teraz stożek światła rozjaśnił boczny korytarz. Złapał dłońmi za krawędź wylotu i odepchnął się nogami. Czyjeś słabe dłonie próbowały go ściągnąć z powrotem. On jednak leżał już na brzuchu na dnie bocznego kanału. Parę gwałtownych szarpnięć i kopniaków udaremniło anemiczne próby zwleczenia go z powrotem. Jeszcze jedno odbicie i wczołgał się w głąb kanału. Uniósł się na rękach i powstał. Spływały zeń strużki cuchnącej masy.
Zdejmowanie odzieży nie miało sensu. Tylko zebrał z twarzy cuchnącą ciecz, wycisnął wilgotne włosy i strzepał dłońmi nadmiar płynu z ubrania. Miał nadzieję, że nie wywiąże się infekcja od powierzchownych otarć na dłoniach, pozostałych po walce z kratą. Nie zmusił się, by zlizać gnojówkę i wyssać ranki.
Z brunatnej masy nadal wydobywały się bańki powietrza. „Szerokiej drogi. Mam nadzieję, że się więcej nie spotkamy”, pomyślał.
Bocznym kanałem sączyła się cienka strużka gnojówki. Latarka oświetlała cały obwód korytarza. Omijał kawałki kału i nierozpoznawalne resztki.
Droga wiodła podziemiami Miasta pod Skałą. Jeden kanał, teraz drugi. Sceneria niemal zwyczajna.
Kod był symetryczny, identyczny dla idących z naprzeciwka. Należało skręcać, zupełnie jakby wracał drogą, którą tu wszedł, przez pierwsze salki. Może więc to już podziemia Rzymu, a tą drogą uda się wrócić z miasta, gdzie niektóre kobiety fruwały w powietrzu, a inne powstawały z płatków chleba i z wina?
Podpierając się drągiem jak laską, podreptał dalej.
50.
Betonowy kanał lekko się wznosił. Z mokrej odzieży przestało kapać, a ciszę przerywały rytmiczne stuknięcia pręta. Coraz wyraźniej czuł swój odór.
Jeśli to Rzym, to kiedy wreszcie będzie studzienka rewizyjna?
Klapa z wytłoczonym napisem „spqr” skończyłaby podróż. Niczego takiego nie było.
Adams zgłodniał. Droga wiodąca do Miasta pod Skałą biegła jakby pozaczasowo, uwalniając od fizjologii, ta jednak była nieznośnie realistyczna, nawet odrażająca. Jakby od momentu przekroczenia wyłamanej kraty dziwność i baśniowość scenerii stopniowo ustępowała. Tu, w bocznym ścieku, wszystko było zwyczajne.
Jednolitą formę kanału przerywał stopień, z którego leniwie ściekała gnojówka. Grunt osiadł, rozrywając betonową rurę. Sterczały stalowe pręty uzbrojenia. Z prawej strony ziały ciemności, których nie mogła rozświetlić latarka.
– Cholera jasna! – zaklął. – Że to akurat w tym miejscu. – Obejrzał dokładnie całe pęknięcie. Z lewej osypisko, bez drogi. Musiał brać pod uwagę każde rozgałęzienie. Tu, niestety, nie ma wątpliwości: trzeba pójść ciemną, ciasną ziemną norą. Pozostawił drąg.
Wsunął się pomiędzy pręty konstrukcji. Ziemna szczelina była wąska, chwilami musiał się przeciskać. Bał się. Osuwający się strop mógł go w każdej chwili pogrzebać żywcem. Przynajmniej zapach wilgotnej ziemi przytłumił smród fekaliów.
Korytarz rozszerzał się, ale strop był coraz niżej. Wkrótce trzeba było iść na czworakach. Pojawił się zapach znany z wykopów przy starych budowlach: kwaśny odór wiekowego szamba. Było gdzieś blisko, ziemia przesiąkła jego smrodem. Adams zdołał się przemóc i wędrował kanałem, zanurzony po ramiona w fekaliach. Jednakże głębokie szambo stwarzało śmiertelne niebezpieczeństwo. Zarówno gdyby było pod nim, jak i nad nim.
Światło latarki słabło. Krąg otaczający jasne kółko żółknął coraz bardziej. Adams znów dotarł do zwężenia korytarza. Każdym ruchem ścierał osypującą się ścianę. Strop opadał coraz niżej. Kark rozbolał go od schylania się. Żołądek skręcał głód i strach przed utonięciem. Na czworakach było wygodniej, niż szorując brzuchem, chociaż musiał jakoś trzymać latarkę, a ręce zajęte.