Выбрать главу

Uniósł garść ziemi do nosa. Cierpki, kwaśny odór. Stuletnie szambo nie zmienia się w cuchnącą glebę, lecz w rzadką, smrodliwą topiel. Szczelina mogła zostać utworzona przez ziemię osypującą się do szamba. Czy cienka warstwa ziemi utrzyma jego ciężar?

Próbował rozpierać się łokciami i łydkami, by zmniejszyć nacisk. A jeśli przebije boczną ścianę i zostanie zatopiony przez szambo?

Czołgał się, aby zmniejszyć obciążenie podłoża. Smród był coraz silniejszy. Korytarzyk jeszcze się obniżył, chwilami Adams tarł włosami o strop. To w sumie nie miało znaczenia, skoro cały był pokryty skorupą ziemi, przyklejonej do zaschłych na ciele i odzieży fekaliów.

„Jeśli ta droga ma być do pokonania, to nie powinna się pode mną zarwać! Tyle rozgałęzień w myśl skomplikowanej formuły nie może prowadzić donikąd”.

Posuwał się szybszymi ruchami. Smród słabnął. Ziemia w dłoni miała normalniejszy zapach. Minął pobliże szamba. Wędrował jakby odwróconym planem miasta: sieć kanałów zamiast ulic, ziemne szczeliny miast-pasaży, a szamba w miejsce budynków.

Może jednak tunel prowadzi donikąd…? Mógł się przecież pomylić, skręcając w złą stronę. Ta droga może nie być do przebycia dla mężczyzny o jego masie, może w ogóle jest nie do pokonania. Cóż, fałszywa nadzieja pomogła zaliczyć złowrogi odcinek. A jeśli rzeczywiście to ślepy korytarz, w którym utknie? Stąd trudno wycofać się rakiem, o zawróceniu nie ma mowy. Adams trzymał w zębach ledwie żarzącą się latarkę.

Mozolnie szorował brzuchem. Ani ściany, ani strop nie były zbyt spoiste. Czasem ziemia osypywała się, a dreszcz przerażenia przebiegał mu po grzbiecie. Niektóre chrząszcze potrafią kopać ziemię przed sobą, a następnie przepychać urobek i ubijać za sobą. Człowiek tego nie potrafi, przysypany ziemią, zostaje pogrzebany żywcem.

Korytarz kończył się ślepo. Dalszą drogę tarasował kamień. Właściwie nie… Miodowe światło latarki wydobyło zakręcający w prawo korytarz. Adams odetchnął, ale w mózgu zapłonęło ostrzegawcze światełko: „E”, ostatnia litera Imienia, mówi: „Skręć w lewo”. Od Miasta pod Skałą salki są zwyczajnymi rozstajami.

Spróbował pchnąć kamień, ale brunatna, gładka powierzchnia nie ustąpiła. Przesunął po niej dłonią: wypolerowana jak otoczak, ale nie chłodna. To mogły być dziwaczne drzwi do właściwego korytarza. Tu było najciaśniej. Żadnych szans, by zawrócić. Tchu dodawała jedynie pustka korytarza wiodącego w prawo. Pachniało wilgocią.

Adams zaczął wybierać ziemię wokół kamienia. Metodycznie, choć ręka słabła, a drobne kamyczki urażały obolałe opuszki palców. Paznokciami drapał oporną glebę (pomyślał: „jak chrząszcz”), potem urobek rzucał do prawej odnogi, starając się rozsiać jak najbardziej. Nie chciał zasypać korytarza, by nie odciąć możliwej dalszej drogi. Latarki nie używał, by jej nie uszkodzić.

Nieoczekiwanie kamień się poruszył. Zaraz łatwo się poddał. Wyjątkowo lekki, dał się obrócić dłonią. Adams ujrzał przed sobą dziwnie zaklęśnięte oczodoły i otwór nosowy gigantycznej, zdeformowanej ludzkiej czaszki. Uwolniona z ziemnego łoża, w którym spoczywała przez lata, dała się toczyć. Żuchwa była wielkości ludzkiej szczęki. Jej właściciel musiał mieć ze trzy metry wzrostu.

„Czegoś tu, chłopie, szukał”, pomyślał Adams.

Czaszka otwarła lewy korytarz, właściwą drogę. Adams przetoczył czaszkę do prawego korytarza. Latarka wydobyła z mroku inne kości olbrzyma. Jedne ułożył obok czaszki, inne próbował upchnąć z boku, aby się obok nich przecisnąć. Ciało dawno uległo rozkładowi. Bez trudu rozłączył mostek i żebra. Zaplątał się w zetlałej tkaninie. Były to resztki płótna, prószące pyłem, kiedy chciał je odchylić. Truchło czy całun…? Z trudem przecisnął się obok miednicy. Może jedną z grubych kości udowych nieszczęsnego olbrzyma zabrać jako motykę? Ale lepiej nie afiszować się z ludzkimi resztkami.

Napotkane zwłoki zamiast przerazić napełniły Adamsa nadzieją. Gigant prawdopodobnie zmarł z głodu, zaklinowany głową w zbyt ciasnym dla siebie korytarzu, lub udusił się pod niewielkim obwałem. To, co dla olbrzyma było śmiertelnym zaciskiem, Adams mógł pokonać. Nadzieję budziło ułożenie zwłok: tamten pełzł z naprzeciwka. Znaczy, drugi koniec tej drogi istniał. Adams nie pobłądził. Na końcu drogi mieszkali ludzie, choć niewykluczone, że byli trzymetrowymi olbrzymami. Adams czołgał się energiczniej, korytarzyk stał się znacznie szerszy, a strop wyższy. Dało się podnieść na łokcie. To prawie komfort.

Niestety, latarka zdechła. Adams macał przed sobą i na boki jak ślepiec. Według Reguły, był to już ostatni korytarz. Napisało się już całe imię. Nie chciał dopuścić myśli, że Reguła może być ułudą.

Przecież „Silvestere” widniało na pieczęciach, kiedy tu wchodził. Korytarz dłużył się w nieskończoność, ale to mógł być tylko pozór. Zaczął wyobrażać sobie, jak będzie wycofywać się nogami naprzód. Niechże wreszcie będzie znowu Rzym, Rzym po drugiej stronie Imienia. Wydało mu się, że ziemia jest wilgotniejsza, że bardziej klei się do dłoni. A może sam siebie oszukuje, bo bardzo chciał jakiegoś znaku?

Nagle natknął się na przeszkodę. Najpierw opuszkami palców, potem całą dłonią, badał chropawą powierzchnię drewna zamykającego dalszą drogę. Zastukał latarką: odpowiedział głuchy odgłos. Zaczął pchać, najpierw dłońmi, potem barkiem, coraz mocniej.

Deska była mokra, może zbutwiała. Ustąpiła, a razem z nią druga. Dały się obie odchylić do góry. Poczuł nowy zapach. Powiew wiatru. To powietrze smakowało jak wino. Adams wypełzł spod desek. Pod dłońmi miał mizerną trawkę. Właściwie trochę ją widział, bo mrok nie był zupełny. Do oczu napłynęły mu łzy. Wreszcie przecisnął się pod deskami. Wstał i rozejrzał się.

W poprzek ciągnęła się ulica jakiejś miejscowości. Noc rozświetlały kaganki w oknach i z rzadka rozmieszczone latarnie. Za nim, na niewysokiej skarpie, wznosił się parterowy budynek. Wylot ziemnego tunelu zasłonięto kilkoma zbitymi deskami. Dwie z nich Adams zdołał podważyć. Ktoś odsunął zasłonę i żółte światło rozproszyło mrok. Z naprzeciwka, po drugiej stronie gruntowej drogi, obserwował go wychudzony chłopiec. Miał bardzo głęboki, obustronny rozszczep podniebienia. Mocno splunął na Adamsa raz i drugi.

– Wodogłów! Płucodych! Wodogłów wrócił! – krzyknął i rzucił się do ucieczki.

Adams patrzył za nim w niemym zdumieniu. Rękawem starł plwocinę z twarzy.

– Wodogłów! Płucodych! – poniósł się ulicą krzyk biegnącego.

Adams cuchnął, a wyglądem ledwie przypominał ludzką istotę. Jego odzienie pokrywała skorupa ziemi spojonej zaschłą gnojówką. Dziecku musiał wydać się podziemnym potworem, poczwarą, która właśnie wychynęła na świat.

W pobliżu była studnia. Nie używana: bez łańcucha, z otworem nakrytym ciężką płytą z podobizną twarzy. Zdołał ją przesunąć o parę centymetrów. W nozdrza uderzył trupi fetor. Zasunął płytę z powrotem.

W dół ulicy było jaśniej, a kałuże lepiej widoczne. Próbował płukać w nich buty. Przy kolejnych domostwach stały beczki na deszczówkę, czasem przy wylocie rynny, czasem pod gargulcem. W pierwszej z nich umył dłonie i twarz. W następnej wyprał koszulę. Przetarł ciało mokrymi spodniami, co wywołało eskalację fetoru. Tu mogła pomóc tylko radykalna kąpiel, ale w stojącej wodzie mogły żyć pasożyty.

Trudno wejść do beczki porosłej oślizgłymi glonami, a wychodząc, można pysk rozbić. Obok piętrzyła się sterta desek i innych gratów. Położył łatę na beczce. Szybko wyskoczył z mokrej odzieży, pozostając w butach. Czarny owal wody nie ujawniał, ile paskudztwa skrywa. Adams wsparł się na łacie, przełożył nogi przez krawędź i powoli opuścił się w głąb. Woda nie śmierdziała, była z ostatniego deszczu.