Выбрать главу

„Za zimna, żeby cholernym larwom i nicieniom chciało się pływać…”, uspokajał się. Nabrał powietrza w płuca i zanurzył głowę, płucząc włosy z reszty duszącego smrodu. Wreszcie wydźwignął się na łacie i ociekając wodą, wylazł z beczki. Wyprał, a następnie wyżął odzież. Zapach kloaki niemal zniknął. Drżąc, założył wilgotne łachy.

A wtedy spomiędzy ciemnych budynków wyłoniło się kilka cieni. Dopadli go, zanim zdążył zareagować. Spadł na niego grad ciosów. Bili metodycznie, w milczeniu, drewnianymi kijami. Próbował ramionami osłonić głowę. Większość uderzeń trafiała w plecy. Nie mógł nawet zbliżyć się do otaczających go kołem napastników. Wreszcie celny cios pozbawił go przytomności.

51.

Przebudzenie było bolesne. W głowie świdrowało i ćwierkało. Plecy piekły, jakby zdarto z nich skórę. Przez zapuchnięte powieki ledwie co widział. Leżał na szmacie rzuconej na szare siano. Nogi i ręce skuto łańcuchem przymocowanym do niskiego, betonowego słupka. Nawet nie mógł wstać. Rozejrzał się po szopie: rozrzucona słoma, przez dziury w suficie prześwieca niebo. Trochę sprzętów gospodarskich. W zasięgu ręki stał gliniany dzbanek z wodą. Próba sięgnięcia po niego wywołała falę bólu. Bolały wszystkie kości. Łyk wody przyniósł ulgę opuchniętym wargom. Adams starannie się obmacał. Kości, chociaż poobijane, były całe. Co najwyżej złamali jakieś żebro. Chrząstka nosa nietknięta, wszystkie zęby na swoich miejscach. Wyglądało, że oberwał ciężkie, ale fachowe baty. Ułożył się wygodniej, okupując to bólem podrażnionych zranień. Zapadł w sen bez zjaw.

Zbudziło go brutalne szarpnięcie. Tym razem stało przed nim dwóch zbirów uzbrojonych w długie kije. Zanim zdołał oprzytomnieć, posypały się razy. Tłukli w obite i posiniaczone plecy.

– Dlaczego?! Za co?! – wykrzykiwał, niezdarnie próbując się uchylać.

Nie na wiele się to zdało. Oprawcy prali niemiłosiernie. Adams przestał krzyczeć, tylko pojękiwał. Wreszcie jeden z nich złamał kij na jego grzbiecie. Grad razów osłabł, rozbrojony nie bił pięściami, nie kopał ofiary, lecz przyglądał się robocie swojego kolegi. W końcu jeden plasowany, niezbyt silny cios w głowę pozbawił Adamsa przytomności.

Gdy wróciła świadomość, w głowie szumiało mniej, ale grzbiet bolał tak, że Adams nawet nie próbował sięgnąć po dzbanuszek z wodą. Wargi wyschły i popękały, ale pragnienie było słabsze od bólu. Jeszcze nigdy tak mocno nie oberwał.

Usłyszał szelest i odruchowo się skulił. Te stąpnięcia były jednak cichsze i lżejsze. Ktoś rozchylił jego rozdartą koszulę i mokrą szmatką delikatnie ścierał wyschłą krew i brud. Przyjazna dłoń przypadkiem zawadziła o strup pokrywający jakąś rankę. Adams syknął.

– No, już, już – rozległ się cichy szept.

Zaintrygowany podniósł głowę i pokonując ból, obrócił się. Chłodna, dziewczęca dłoń pomogła mu usiąść. Nieznajoma była od stóp do głów zawinięta w długą szatę, na głowie miała obszerną chustkę. Wreszcie spojrzenia skrzyżowały się. Tak pięknych i wyrazistych oczu Adams jeszcze nie widział: ciemnobrązowe, wilgotne, o długich rzęsach. Niezwykłym blaskiem rozświetlał je promień wpadający przez szpary szopy. Spod chustki wysunął się kosmyk jasnych włosów. Dziewczyna dmuchnięciem spróbowała go spędzić z łaskotanego noska. Uśmiechnęła się spojrzeniem. Powąchała wodę w dzbanku i podsunęła Adamsowi. Mógł wprawdzie sam unieść naczynie, ale takiej propozycji za nic by nie odmówił. Nawet grzbiet bolał jakby mniej. Niestety, tylko do chwili, kiedy spróbował się poprawić. Jęknął.

W jej spojrzeniu pojawił się ślad zrozumienia, choć nie wyrzekła słowa. Sięgnęła za pazuchę i coś wydobyła.

– Jimłojesz byngoro… - powiedziała śpiewnie, wciskając mu w dłoń drobny, lepki i włochaty przedmiot. Następnie zatoczyła ręką jedno i dwa kółka, jakby zaklinając.

– Jimłojesz byngoro - powtórzyła. Cokolwiek miało znaczyć, wymawiała to z mocą i wiarą.

– Płucodych? Wodogłów? – Wskazała na niego gestem podbródka. Chusta rozluźniła się, ukazując całą twarz.

Adams miał przed sobą fascynującą piękność.

– Nie Płucodych. Nie Wodogłów. Wodogłów nie żyje. – Rozumiał, że utożsamiają go z gigantem, którego szkielet tkwił w tunelu.

Dostrzegł popłoch na jej twarzy.

– Nazywam się Onofrio Adams. Jestem profesorem uniwersytetu w Rzymie… – nim skończył, nieznajoma zerwała się i wybiegła. Ze skrzypem zamknęły się za nią drzwi.

Przyjrzał się prezentowi i zatrząsł z odrazy: było to czworo oczu – chyba kurzych – troskliwie pozszywanych w bukiet. Spomiędzy nich wystawały cztery kurze palce z pazurami, a z tego zwisała kępka długich, jasnych, ludzkich włosów.

Z oddali dobiegły go krzyki, hałas, wreszcie płacz dziewczęcy. Domyślił się, co zaraz zajdzie. Po chwili usłyszał czyjeś pośpieszne kroki. Zdążył przyjrzeć się oprawcom: obaj średniego wzrostu, tłustawi. Jeden z płaskim nosem boksera, a drugi z głęboką szramą na twarzy, nie pozwalającą domknąć się bezzębnym ustom. Blizna sprawiała, że wyglądał tak, jakby nieustannie się uśmiechał. Gdyby Adams miał wolne ręce i kij jak oni, nie poszłoby im tak łatwo.

– Przestańcie! Czego do cholery, chcecie?! – wrzeszczał, gdy przewracano go na brzuch. Bili po plecach, po pośladkach. Płaskie kije wydawały głośne plaśnięcia, a fale piekącego bólu rozlewały się po skórze. Kilkakrotnie oberwał kopniaka w udo. „Dzisiaj lżejszy sprzęt…”, zdążył pomyśleć i zemdlał.

Zbudził się w ciemności. Cuchnęło uryną.

„Naszczali na mnie…” Nie pamiętał, że nie utrzymał moczu w czasie bicia. Ciało miał obolałe. W zaciśniętej dłoni nadal tkwił dziwaczny, odrażający prezent. Ból słabnął szybciej niż poprzednio. „Po jakim czasie stoczę się do poziomu zwierzęcia? Regularnie bity i przykuty do betonowego słupka”, pomyślał. Zasnął z twarzą wtuloną w siano.

Zbudziła go struga zimnej wody wylanej z wiadra. Zaraz potem z drugiego. Sen umknął bez śladu, Adams zatrząsł się z zimna, leżąc w kałuży. Mroźna kąpiel stłumiła ból i spłukała mocz.

Postawna, brzydka dziewczyna o czerwonej, nalanej twarzy i bezbarwnych włosach przyjrzała się mu badawczo. Bez słowa odwróciła się i zabierając oba wiadra, wyszła. Rozległ się jazgot nie naoliwionej korby studziennej i huk łańcucha.

Wróciła, taszcząc pełne wiadra. Przemoczony Adams cofnął się instynktownie. Nie pomogło. Lodowata struga trafiła setkami szpileczek.

– No – powiedziała kobieta. Cofnęła się ku drzwiom.

– Illatio! – zawołała. – Chodź no tu.

„Ta też mówi zrozumiale…”, pomyślał z ulgą. „Tylko Pięknooka używa dialektu”.

Pojawił się Uśmiechnięty. Zamiast kija dźwigał kłąb grubego drutu. Dojrzał nieufne spojrzenie Adamsa i skrzywił się.

– Do tego będziesz srał. – Postawił przed nim wiadro.

– Za co się mnie więzi? Dlaczego to wszystko? Proszę mnie skontaktować z policją!

– Milcz, psie. – Uśmiechnięty odsłonił sine, bezzębne dziąsła. Wspiął się na drabinę i wysoko pod dachem przymocował koniec drutu. Następnie, rozwijając kłąb, zszedł z drabiny i krok po kroku opuścił stodołę. Zabrał ze sobą drabinę. Wrócił, ciągnąc krótki kawałek łańcucha, zamocowany do pętli smykającej po drucie. Przepiął Adamsa do nowego łańcucha.

– Wstawaj, psie – rzucił, pryskając kropelkami śliny.

Adams niezdarnie gramolił się z ziemi. Szło mu zbyt wolno. Uśmiechnięty przyłożył mu pięścią w brzuch. Średnio silnie, ale w sam splot, aż Adamsa zaćmiło. Świadomość wróciła wraz z chęcią do obrony. Adams szarpnął się, ale drugi celny cios powstrzymał jego zamiary. Był skuty, co dawało przeciwnikowi wystarczającą przewagę.