– Jesteś teraz psem. Jakby cię kupiono.
Adams nie odpowiedział, aby uniknąć kolejnych razów.
– Wstawaj, psie.
Adamsowi wreszcie udało się podnieść. W miarę jak się rozgrzewał, wracał ból obitych gnatów.
– Przed siebie.
Adams sunął ze szczękiem łańcuchów i zgrzytem pętli jadącej po drucie. Wyszedł z szopy. W oczy uderzyło go światło. Słońce świeciło zza chmur, ale odwykł od tak mocnego blasku. Znajdował się na podwórku gospodarstwa. Trochę szarych zabudowań krytych strzechą, obok cuchnący gnojownik. Gdzieś w drugim końcu Czerwonogęba karmiła kury.
– Tu wrzucaj swoje gówno. – Uśmiechnięty wskazał na boks z gnojem. – Teraz wracaj do szopy i wychodź stamtąd tylko ze swoim sraniem. I nie próbuj żadnych sztuczek!
W szopie Adams spróbował zbadać granice nowej swobody: wprawdzie drut ciągnął się przez całe pomieszczenie, ale umieszczona na nim blokada uniemożliwiała przesunięcie pętli zbyt blisko ściany. Nawet napinając go maksymalnie, nie mógł dosięgnąć ani ściany, ani żadnego z walających się sprzętów.
Odnalazł prezent Pięknookiej. Kurze ślepia nabrzmiałe świeżą porcją wilgoci lepko się szkliły. Talizman? Informacja? Czy nosić to w dłoni, czy w kieszeni? Ukrywać czy okazywać prześladowcom?
Chyba ukrywać, skoro Pięknooka oberwała.
Zafrapowała go zmyślna konstrukcja uwięzi. I blokada, i zamocowanie drutu wyglądały na wielokrotnie używane. Cóż, widać takie były prawa miejscowej gościnności. Ze szczękiem łańcuchów biegał rzeczywiście jak pies podwórzowy. Hałas musiał nieść się daleko. Adams uznał, że jego ruchliwość zostanie przyjęta z uznaniem – dbał przecież o sprawność. Pomylił się.
Zaraz wparował Bokserowaty. Bez słowa palnął Adamsa, fachowo mierząc w splot. Przytrzymał go i pozwolił ogłuszonemu miękko osunąć się na ziemię.
– Przestań wreszcie hałasować.
Jednak właśnie to lekkie, napominające bicie sprawiło, że w Adamsie wezbrał gniew. Zbudziła się duma. Kimże są, żeby go maltretować? To tylko zwyczajne wiejskie podwórze, wcześniej widział niepozorne zabudowania wsi czy małego miasteczka. Trzeba uwolnić się od tych ludzi, dotrzeć na policję. Dłuższa uwięź stwarzała nowe możliwości. Przeszukiwał szopę, dźwigając luźny odcinek łańcucha, by nie dźwięczał. Spod słomy wyłowił nogę stołową i ułamany pilnik. Już nie był bezsilny. Wynosząc wiadro, rozejrzał się po podwórzu: pusto. Pod murem dreptało kilka gęsi. W kałuży pływał ogryzek jabłka. Zabudowania ograniczały dalszy widok.
Nie niepokojony, doczekał wieczoru. Raz zajrzała Czerwonogęba, przynosząc pół bochenka razowego chleba i wodę. Pochłonął wszystko łapczywie. Gdy przestały dobiegać głosy domowników, Adams wziął się do piłowania łańcucha. Mógł pracować tylko do zapadnięcia zmierzchu. Żelazo poddawało się pilnikowi. Po kilkunastu minutach przeciął łańcuch pętający prawą nogę i wziął się do rozcinania założonej na nią obręczy. Pozostawało jedynie mozolnie i cierpliwie pracować, oczekując skutków.
I skutki nadeszły. Do szopy wpadli Bokserowaty i Uśmiechnięty. Bili pięściami i kijem, mocno, na oślep. Gdzieś przepadły znalezione narzędzia. W końcu Adams runął pod gradem ciosów.
– Spróbuj jeszcze raz, a wybiję ci wszystkie zęby! – warknął Uśmiechnięty. – A wtedy do końca swojego parszywego żywota pozostaniesz psem łańcuchowym!
Czerwonogęba, która przyświecała latarnią, wskazała im coś na klepisku.
– A, jeszcze to! – Bokserowaty z rozmachem rozdeptał niewielki przedmiot.
Gdy skończyli, nie chciało im się nawet przykuć jego prawej nogi do łańcucha. Adams spluwał krwią z rozbitych warg. Sprawdził dłonią zęby: wszystkie się ruszały.
„Człowiek jest kompletnie nieodporny na bezpośrednią przemoc fizyczną…”, pomyślał. Wróciło poczucie beznadziei.
52.
Przebudzenie było przykre. Przeleżał całą noc na chłodnej ziemi. Mimo napuchłego oczodołu, dostrzegł wdeptany w klepisko talizman Pięknookiej. Co za parszywa sytuacja! Po jaką cholerę uciekał z Miasta pod Skałą? Wspomnienie milicyjnych szykan i niedostatku zbladło, a hałaśliwa, orgiastyczna zabawa na cześć przewodniczącego Nero wydawała się niedosiężnym szczęściem. Sam pchał się tu uparcie przez rzekę gówna i ziemne nory. Płakać by nad takim losem.
Ciężko stęknął, poprawiając pozycję. Trzeba zadbać o posłanie, bo inaczej szybko rozwinie się reumatyzm… Sprawdził dłonią szczęki: zęby przestały się kiwać.
Rozmyślania przerwał zgrzyt drzwi. Skulenie się było już nawykiem.
Powoli, z każdym dniem, Adams coraz bardziej stawał się niewolnikiem. Nie potrafił powstrzymać tego procesu. Może spojrzenia Pięknookiej mogły jakoś spowolnić to spodlenie.
Trafiła go struga zimnej wody. Zaraz potem druga. Dobrze: Czerwonogęba, a nie bicie. Wolno się obejrzał.
To nie była Czerwonogęba. Nieznajoma w długiej, pofałdowanej szacie – może pelerynie – badawczo wpatrywała się w niego matowymi, jakby jaszczurczymi, niebieskimi oczami. Kaptur zsunął się jej z głowy, odsłaniając jasne, krótko przycięte włosy. Właściwie dziewczyna mogłaby uchodzić za piękność, ale coś osłabiało to wrażenie, a opuszczone kąciki nadąsanych ust podkreślały jaszczurczy wyraz twarzy.
– Nie bój się mnie, przecież nie gryzę – powiedział. – Profesor nie gryzie… – dodał półgłosem.
Dziewczyna wybiegła, zabierając oba wiadra.
„Zaraz wrócisz, mała”. Zastępczyni powinna przecież robić to samo co Czerwonogęba.
Miał rację: wróciła, ale zamiast oblać wiadrem podeszła i namoczoną szmatą zaczęła wycierać jego poraniony grzbiet. Przynosiło to ulgę, więc nadstawiał się z lubością. Nietrudno wyobrazić sobie mapę, jaką obecnie przypominała jego skóra na plecach.
– Popatrz, zniszczyli mi to. – Wskazał na rozdeptaną maskotkę.
– Och, byngoro!
Skinął głową – powtórzyła słowo Pięknookiej.
– Twoje byngoro?
Zamiast odpowiedzi stęknął, bo rozdarła zaschniętą ranę.
– Jak ma na imię ta dziewczyna z czerwoną twarzą?
– Lotta.
– A ty?
– Nie. – Pokiwała głową. – Nie.
Myślał, czy nie zrzucić do reszty podartej koszuli, ale nawet luźne paski tkaniny jakoś osłabiały razy.
Następnie zajęła się jego włosami. Przeglądała kosmyk po kosmyku. Domyślił się i wstrząsnął z obrzydzenia. Słyszał, jak zgniata w paznokciach wyłowione pasożyty. Trudno się dziwić: sypiał na klepisku, na zbutwiałej słomie, grzbiet przykrywał jakimiś zetlałymi szmatami. Wszy bez trudu znalazły swoją ofiarę.
Nieznajoma skończyła pracę na głowie, przejrzała potarganą koszulę.
– Tu nic nie masz. Chyba już wyłapałam wszystkie. To Symmachs znowu kupił zgniłe szmaty i kłopot wrócił.
Śledził wzrokiem, jak odnosiła wiadra. Jej urodzie nie można było nic zarzucić, ale wciąż pozostawało to dziwne, nieuchwytne wrażenie.
Właściwie mogło być przyjemnie przy takiej pielęgniarce. Tyle że ziąb ciągnął, a zęby szczękały od takiej kuracji. Inna rzecz, że ropiejące rany należało myć jak najczęściej.
53.
Przestali go bić. Już nie było trzeba. Stał się posłuszny. Jadł, wynosił wiadro, gdy się wypełniło. Trochę łaził po szopie, by nie osłabnąć, wreszcie zasypiał na wiązce słomy. W dni deszczowe kapało na głowę. Jaszczurka przyniosła mu drewniany, bardzo gęsty grzebień, za pomocą którego można było samemu pozbyć się wszystkich pasożytów. Włosy należało jednak przeczesywać wielokrotnie, bo wiele zębów było wyłamanych.